10 października 2012 roku, Bangkok, Tajlandia
Jest południe i upał sprawia, że włosy przyklejają się nam do czoła, a ubrania wydają się grzać skórę. Duchota utrudnia oddychanie. W gwarnym mieście czujemy się zupełnie zagubieni.
Bierzemy tuk-tuka, który pędzi tak szybko, że egzotyczne obrazy, których zachłannie wypatrujemy, migają nam przed oczami jak film. Przynajmniej chłodzi nas przyjemny podmuch. Wstrzymujemy oddech przy ostrych zakrętach i intuicyjnie przytrzymujemy poręczy. Lewostronny ruch dopełnia wrażenia zupełnego chaosu.
Wchodzimy do pokoju w taniutkim, nawet nie możemy uwierzyć, że aż tak tanim, hoteliku w starym centrum, niedaleko turystycznej ulicy Khao San.
Rzucamy w kąt walizki i próbując zabić ból głowy po nieprzespanej nocy w samolocie padamy na łóżko. Korki do uszu, prezent od Quatar Airlines, pomagają wyciszyć szum starego wentylatora u sufitu, którego szerokie śmigła wirują nam niebezpiecznie nad głowami i hałas dobiegający z ulicy.
Budzimy się późnym wieczorem. Jesteśmy gotowi na Ciebie, Bangkoku! Mijamy rzędy leżaków, na których z błogimi minami przeciągają się turyści oddający się masażowi stóp. Wielokrotnie odrzucając oferty takiego masażu, którymi kuszą słodko wyglądające Tajki, docieramy do ulicznej restauracji z rzędami niskich plastikowych stolików.
Zajadając nasze pierwsze Pad Thai z owocami morza i stukając się butelkami zimnego piwa Chang wznosimy toast za przygodę.
Resztę historii znacie.
8 kwietnia 2013 roku, Ilha Grande (Duża Wyspa), Costa Verde, Brazylia
Sześć miesięcy, dwa kontynenty, dziewięć krajów – wyliczamy leżąc na nieskazitelnej plaży Lopez Mendez, która wygląda jak wyjęta z folderów reklamowych biur podróży.
Białe bałwany fal rozbijają się u jej brzegu w regularnym, kojącym rytmie.
Ilha Grande jest tak piękna i tak dzika, że do XIX wieku była ulubionym miejscem stacjonowania piratów i handlarzy niewolników, którzy ukrywali swoje statki w licznych skalistych zatoczkach i gęstych zaroślach lasu deszczowego.
Z tego powodu główna osada wyspy nazwana została Abraão, co znaczy schronienie.
Do dziś dnia na wyspie nie ma samochodów, a dostać się na jedną z licznych pięknych plaż czy zatok można jedynie wybierając wyczerpujący kilkugodzinny marsz (uwaga na węże) albo łódź lokalnych rybaków.
Patrzymy na tę doskonałość natury w romantycznej i fascynującej Brazylii, naszym najlepszym odkryciu tej wyprawy, z wielką radością i smutkiem jednocześnie. To koniec naszej podróży.
Przebyliśmy daleką drogę nie tylko po globie, ale i wgłąb siebie. Odkryliśmy nieznane lądy, ale i zakamarki naszych dusz, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Nie zawsze jasne.
Codziennie walcząc o przetrwanie nauczyliśmy się przekraczać swoje możliwości, sięgać po zasoby sił pochodzących chyba tylko z ogromnej determinacji i głębokiej wiary w słuszność naszych wyborów.
Nauczyliśmy się bezsłownie komunikować z ludźmi z zupełnie innych kręgów kulturowych, nawigować miasta, które były dla nas wcześniej mityczne, dbać o swoje interesy, kiedy byliśmy zdani wyłącznie na siebie.
Mając szczęście oglądać tyle przepięknych miejsc, że wkrótce mało co robiło na nas jeszcze jakiekolwiek wrażenie, zaczęliśmy szukać prostoty i naszym marzeniem stał się wypad do kina, czego udało nam się po pięciu miesiącach dokonać w stolicy Boliwii.
Dowiedzieliśmy się, że nie istnieją krainy wiecznej szczęśliwości i że szukanie swojego miejsca na Ziemi jest utopią. Że ludzie, mimo pozornych różnic, są wszędzie tacy sami: jedni otwarci i pomocni, inni głupi i chciwi, i że można do nich stosować uniwersalne wzorce.
Pogodziliśmy się z faktem, że wielu niesamowitych osób poznanych w podróży prawdopodobnie nigdy więcej nie spotkamy i że więzy, którymi połączyły nas wspólne przygody, pozostaną jedynie w naszej pamięci.
O ile doceniliśmy wygodne życie, jakie jest naszym udziałem w Europie, jeszcze ostrzej widzimy teraz, jak niewarte zachodu są materialne dobra, pogoń za tytułami i sukcesami.
Że jedynie z wielkiej pasji rodzą się niezwykłe osiągnięcia i czysta satysfakcja.
Przekonaliśmy się, że można podróżować przez pół roku z 15-kilogramowym bagażem, zaledwie czterema kompletami ubrań na zmianę, szamponem, szczoteczką do zębów, Paracetamolem i lekiem na rozstrój żołądka.
Tak jak łatwo potrafiliśmy się zaadoptować do uliczek Bangkoku, tak też szybko po powrocie wskoczyliśmy w swoje wygodne schematy, dobrze wyuczone role. Czy jesteśmy jednak tymi samymi ludźmi? Zdecydowanie nie.
Zrozumieliśmy, że podróżowanie to potężny narkotyk, pragnienie, które trudno nasycić i że zawsze będziemy szukali większego haju. Przepadliśmy.
Do następnego razu!
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!