5 lutego dopływamy do wyspy Boipeba w stanie Bahia Rzeką Piekielną – Rio Inferno. Nie ma w niej jednak nic piekielnego.

Nasz reggae kemping, Boipeba, fot. M. Lehrmann

Nasz reggae kemping, Boipeba, fot. M. Lehrmann

Wprost przeciwnie, stan wody jest bardzo niski i sternik musi się nieźle nagimnastykować, żeby nie utknąć na mieliźnie, jak inna łódź, której pasażerowie opuścili pokład i brodząc w wodzie czekają nie wiadomo na co.

Nie ma na Boibepie żadnych resortów, tylko małe rodzinne pensjonaty otoczone tropikalnymi ogrodami, na które nas absolutnie nie stać, więc mieszkamy na kempingu.

Na szczęście, jak mawia mój dobry kolega, najlepsze rzeczy w życiu są za darmo, a piwo kosztuje grosze.
Nieskazitelnie czysta plaża jest za darmo, a w dodatku mamy ją prawie wyłącznie dla siebie.

Plaże mamy na wyłączność – w dzień..., fot. M. Lehrmann

Plaże mamy na wyłączność – w dzień…, fot. M. Lehrmann

Turystów tu jak na lekarstwo, mimo że właśnie rozpoczął się luty – oficjalny miesiąc wakacji, a obcokrajowców niemal żadnych.
Jesteśmy już tak opaleni, że zaczynamy się odbarwiać.

Właścicielem kempingu jest pogodny czarny chłopak z dreadami o imieniu Patua.

Cały dzień sączy się tu z głośnika reggae. Nasz ulubiony kawałek leci tak: „ludzie mówili, że jestem głupi i nic ze mnie nie będzie”.

Spędzamy sporą część dnia planując i kupując składniki posiłków, które gotujemy na spirytusowej kuchence. Naczynia zmywamy przy pompie, obok której mieszka żółw.

I w nocy, Boipeba, Brazylia, fot. M. Lehrmann

I w nocy, Boipeba, Brazylia, fot. M. Lehrmann

6 lutego

Budzą nas odgłosy owoców mango spadających z drzewa, pod którym rozbiliśmy namiot i skrzek dwóch papug, które właściciel wypuścił z klatki. Wychodząc z namiotu zastajemy ślady dziobów na naszych plastikowych klapkach oraz czegoś jeszcze, co dowodzi, że nie mają nas w najwyższym poważaniu.

Głodne ptaki, fot. M. Lehrmann

Głodne ptaki, fot. M. Lehrmann

Miejscowi są bardzo przyjaźni, mimo że nie znamy wspólnego języka. Musimy uruchomić szkolną łacinę, kiepski francuski, hiszpański z audiobooka i telenowelową wyobraźnię, żeby zrozumieć, co się wokół nas dzieje.

Za sąsiadów mamy pana z brzuszkiem imieniem Leonardo, który całe dnie spędza w hamaku z książką i pociągającego od rana z butelki schowanej za niedziałającą kuchenką gazową typa, który rzuca nam podejrzliwe spojrzenia.

Okazuje się, że Leonardo jest nauczycielem dzieci specjalnej troski, zaś typ, którego nazwaliśmy umownie „Żeglarzem”, zajmuje się papugami i łowieniem ryb.

Najedzone ptaki i nasze zbiory mango, fot. M. Lehrmann

Najedzone ptaki i nasze zbiory mango, fot. M. Lehrmann

Siedząc wieczorem na pustej plaży z przerażeniem obserwujemy, jak zakotwiczona tam łódka zaczyna się gwałtownie kołysać i wstaje z niej Żeglarz, który gramoli się na brzeg mrucząc coś pod nosem, po czym chwiejnym krokiem udaje się do namiotu.

7 lutego

Żeglarz jest dziś w lepszym nastroju. Na stole piętrzą się zawinięte w aluminiową folię ryby gotowe do pieczenia na ognisku, które wesoło podśpiewując rozpala.

Zdaje się, że jest to inaugaracja drewnianej ławki, którą wspólnie z Patua budowali w przerwach między dżointami, bez których najwyraźniej w tym klimacie pracować się nie da.
Stwierdzamy z ulgą, że nie całkiem mu odbija. Czasami nie mówi do siebie, a do papug.

Senne miasteczko, Boipeba, Bahia, fot. M. Lehrmann

Senne miasteczko, Boipeba, Bahia, fot. M. Lehrmann

„Louco periquito” – rzuca do nas machając ręką w nieokreślonym kierunku. Nie wiemy, o co mu chodzi, a on wie, że my nie wiemy. „Louco periquito!” – powtarzamy za nim z szerokim uśmiechem i ogromnym przekonaniem, co jest w takich sytuacjach najlepszym wyjściem.

Kładąc się spać stwierdzam, że założyłam koszulkę na lewą stronę. Przez cały dzień nikt mi nie powiedział ani słowa na ten temat.

8 lutego

W weekend zjechało się tylu ludzi, że Patua po raz pierwszy wyciagnął jakiś zeszyt, żeby zapisać wszystkich klientów.

Prawdziwy tropikalny raj, Boipeba, Brazylia, fot. M. Lehrmann

Prawdziwy tropikalny raj, Boipeba, Brazylia, fot. M. Lehrmann

Część z nich uciekła przed karnawałowym szaleństwem z Salwadoru. Wszyscy się cieszą, bo mają więcej kompanów do palenia. Mężczyźni, od 20-latków po 60-latków, palą podczas rytualnych spotkań w najbardziej zacienionym kącie ogrodu.

Ja nie palę, bo ktoś to musi udokumentować.

Jedna z papug nazywa się Michael Jackson, bo podobno zna moonwalk, ale na własne oczy tego nie widziałam.

Wszystko tu żyje. Kiedy jedna moja ręka wędruje po papierze, drugą muszę nieustannie odpędzać muchy i zrzucać z siebie mrówki. Po stole wędruje tyle insektów, że notatnik wydaje się ruszać.

Scena rodzinna, Boipeba, Brazylia, fot. M. Lehrmann

Scena rodzinna, Boipeba, Brazylia, fot. M. Lehrmann

Jest tak gorąco, że nie da się wytrzymać dnia bez kilku odświeżających zanurzeń w oceanie.
Uzależniamy się od napoju z pochodzącej z Amazonii rośliny o łagodnym działaniu stymulującym – guarany. Odkrywamy też lody z jagód acai polane syropem z guarany. Niech się schowa Red Bull.

9 lutego

Przegapiamy wyprzedaż kokosów. Były po jednego reala, cholera!
Na wyspie nie ma samochodów ani motocykli. Transport odbywa się na taczkach.

Światło w kuchni zrobiło „bum” – wyjaśnia nam Patua. Używamy więc świec. Za to pojawił się gaz w kuchence.
Spędzamy dwie godziny rozmawiając z Leonardo o brazylijskich zwierzętach. Brak portugalskiego nam nie przeszkadza.

Namiot z widokiem, Boipeba, Bahia, fot. M. Lehrmann

Namiot z widokiem, Boipeba, Bahia, fot. M. Lehrmann

Patua ma hiszpańską dziewczynę o imieniu Lucia, która pracuje sezonowo w hotelu. Kiedy Lucia oznajmia, że jedzie na dwa dni zobaczyć znany z rozpusty karnawał do Salvadoru, chłopak paruje z zazdrości. Tego samego wieczoru widzimy, jak całuje się z inną dziewczyną! Latino lover.

10 lutego

Też jedziemy na karnawał do Salvadoru. Leonardo daje nam wskazówki, jak nie się dać obrabować.
Żeglarz, to znaczy Chicore nie może uwierzyć, że dobrowolnie opuszczamy raj, by udać się do piekła, gdzie 2 miliony ludzi wyładowuje roczny zapas energii w zabawie.

Weekendowicze, Boipeba, Bahia, fot. M. Lehrmann

Weekendowicze, Boipeba, Bahia, fot. M. Lehrmann

Wszyscy życzliwie żegnają gringos. Opuszczamy Boipebę zatłoczoną łódką leniwie żując trzcinę cukrową, którą poczęstowała nas jedna ze współpasażerek.

Wtedy doznaję olśnienia. Louco periquito znaczy szalona papuga.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *