Ayutthaya, historyczna stolica Tajlandii, porównywana przez XVI-wiecznych europejskich dyplomatów do Wenecji, ze względu na położenie na wyspie i przecinające ją liczne kanały, ówcześnie jedno z największych i najbogatszych królestw w Azji, pełniejsze przepychu niż sam Paryż, wieje dziś pustką.

Wat Phra Ram. Słowo “wat” oznacza kompleks świątynny w Tajlandii, Kambodży i Laosie, fot. A. Mielczarek

Wat Phra Ram. Słowo “wat” oznacza kompleks świątynny w Tajlandii, Kambodży i Laosie, fot. A. Mielczarek

W okresie świetności, była siedzibą mnichów buddyjskich niosących kaganek oświaty, którzy zamieszkiwali liczne świątynie. W 1767 r., po dwuletnim oblężeniu, wojska birmańskie zdobyły ówczesną stolicę, niszcząc i paląc ją doszczętnie. Po świątyniach zostały niezbyt dobrze utrzymane ruiny.

Jak chcą wierzyć lokalni, to w czasie ataku Biurmańczyków ze “Złotego Miasta” zginęło całe złoto. Przewodnik wyznaje jednak, że najprawdopodobniej to sami praprapradziadowie wynieśli złote posążki ze światyń i sprzedali je w Bangkoku.

Ayutthaya podkreśla swoje chlubne tradycje gościnności wobec obcokrajowców i tolerancji dla ich odmienności (swojego czasu w tym mieście kultury i handlu żyło około czterdziestu narodowości) gorąco witając turystów.

Wyjątkiem jest mała dziewczynka, która pokazuje nas palcem powtarzając głośno “farang” (obcokrajowiec, w domyśle biały człowiek), głucha na nieśmiałe próby skarcenia ją przez matkę. Tajskiego nie znamy, ale tego i może jeszcze “dziękuję” zdążyliśmy się nauczyć.

Być może tubylcy znają angielski gorzej niż mieszkańcy Bangkoku, za to rzadziej ma się wrażenie, że próbują cię oskubać.
Cenę podadzą ci raczej na palcach (pomnóż przez dziesięć albo sto, żeby otrzymać wynik – sam wiesz, o co się targujesz).
Ty natomiast, odebrawszy swoją lekcję w stolicy, możesz udawać zupełnie niezainteresowanego ofertami transakcji, a nawet bezczelnie nie zapłacić za zdjęcie ze słoniem. Nie chciałbyś jednak być obiektem pościgu na słoniu.

Co potrafi słoń, fot. M. Lehrmann

Co potrafi słoń, fot. M. Lehrmann


Jeszcze à propos słoni, oprócz tego, że to majestatyczne zwierzęta i mam nadzieję, że przynajmniej dobrze je tu karmią za zmuszanie do pokazywania sztuczek turystom, to były wykorzystywane w czasie wojny.
To pojedynek tajskiego króla z księciem Birmy na słoniach właśnie, pozwolił ocalić miasto podczas jednego z licznych najazdów wroga.

Ayutthaya pozostanie też w naszej pamięci jako miejsce, w którym po raz pierwszy “złamaliśmy się” i poszliśmy na zachodnie jedzenie, ponieważ zakupione na straganie kiełbaski na patyku okazały się składać w 90 proc. ze słoniny i woniały czosnkiem na tyle, że nie odważyliśmy się ich tknąć, a niewiele lepsze okazały się smażone
chrząstki z kurczaka.

A świątynie, jak to świątynie, boskie…

Wat Lokaya Sutharam, leżący Budda o długości 42 metrów. W tej postaci, stukrotnie powiększony, mógł przeciwstawić się demonom Rahu, fot. M. Lehrmann

Wat Lokaya Sutharam, leżący Budda o długości 42 metrów. W tej postaci, stukrotnie powiększony, mógł przeciwstawić się demonom Rahu, fot. M. Lehrmann

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *