Paragwaj jest jak Hotel California z piosenki Eagles. Możesz zawsze przyjechać, lecz nie możesz go opuścić. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Ale od początku.

Witamy w Filadelfii. Zdjęcie pochodzi ze strony frangopraviagem.blogspot.com.br

Witamy w Filadelfii. Zdjęcie pochodzi ze strony frangopraviagem.blogspot.com.br

Chcieliśmy zobaczyć chaco, które Paragwaj wywalczył w krwawej wojnie z Boliwią w latach 1932-35. Trzydzieści pięć tysięcy osób straciło tutaj życie, ponieważ koncerny naftowe zaczęły spekulować, że w chaco znajduje się ropa. Ropy nie było.
Chaco jest terenem półpustynym, który ujarzmili jednak niezłomni imigranci z Niemiec.

Pamiętacie, jak pisaliśmy o 5 najbogatszych procentach populacji Paragwaju? Niemieccy mennonici, którym ofiarowano tereny chaco z przekonianiem, że nie da się tam żyć, pobudowali tu swoje kolonie i wypasali bydło. Obecnie kontrolują 70 proc. paragwajskiego przemysłu mleczarskiego i mają się w tym zakurzonym, zapomnianym przez Boga miejscu świetnie, chociaż nie mogą cieszyć się zbyt często orzeźwiającycm prysznicem, bo pada tu rzadko i wodę trzeba oszczędzać.

Wylądowaliśmy w Filadelfii, mieście, gdzie chodzi się w kapeluszach kowbojskich i mówi po niemiecku.
Mieszkańcy Filadelfii pochodzenia nie niemieckiego narzekają wręcz na dyskryminację i brak dostępu do niemieckich szkół.
Babcia na elektrycznym wózku inwalidzkim nie reaguje na powitanie po hiszpańsku i zatrzymuje się dopiero na “Guten tag”.

Koniec asfaltu za 100 metrów, Filadelfia, Paragwaj. Zdjęcie pochodzi ze strony pumpernickelontour.com

Koniec asfaltu za 100 metrów, Filadelfia, Paragwaj. Zdjęcie pochodzi ze strony pumpernickelontour.com

My, bez hiszpańskiego w Ameryce Południowej po raz pierwszy za to mogliśmy się wygadać i zamówić hamburgery i piwo u jednorękiego właściciela restauracji.

Zawarliśmy też znajomość z parą młodych Kolumbijczyków, których również przygnał tu mit chaco.
W jego fragmentach, które obejmuje Park Narodowy Defensores del Chaco, znajdują się bowiem nieliczne już w Ameryce Południowej nietknięte ludzką ręką obszary dżungli. W innych zaś mieszkają wciąż prymitywne plemiona.

Okazało się jednak bardzo prędko, że mimo iż w mieście znajduje się informacja turystyczna z personelem świetnie mówiącym nie tylko po hiszpańsku, ale i po angielsku i niemiecku, przemysł turystyczny właściwie tu nie istnieje. Autobusy do najbliższej chaco osady (dalej kilkadziesiąt kilometrów od parku narodowego) odjeżdżają raz w tygodniu, a wynajęcie samochodu kosztuje krocie.

Posterunek służb migracyjnych w Mariscal Estigarilla. Nigdy go nie zapomnimy. Zdjęcie pochodzi ze strony pasapadentrojulito.blogspot.com.br

Posterunek służb migracyjnych w Mariscal Estigarilla. Nigdy go nie zapomnimy. Zdjęcie pochodzi ze strony pasapadentrojulito.blogspot.com.br

Uznaliśmy zatem zgodnie, że łatwiej dostać się na Antarktydę, niż do chaco i postanowiliśmy udać się prosto do Boliwii.
Zabraliśmy się zatem autostopem z parą emerytowanych Szwajcarów, którzy podrzucili nas do posterunku służb migracyjnych w Mariscal Estigarribia. Niemal 400 km od granicy z Boliwią było to ostatnie miejsce, gdzie mogliśmy dostać niezbędny stempel w paszporcie zezwalający na wyjazd z kraju.

Służby migracyjne nie udzieliły nam jednak swojego błogosławieństwa twierdząc, że najpierw musimy zdobyć środek transportu.
Uznaliśmy jednak, że wyjaśnienie to ma sens o tyle, że oszczędza im problemów z turystami błąkającymi się po pustyni.

Problem polegał jednak na tym, że odjeżdżały z Mariscal Estigarribia zaledwie dwa autokary na dobę, około 3 nad ranem. Jak ostrzegli nas jednak turyści wracający z Boliwii, po zlikwidowaniu wszystkich połączeń lotniczych, autokary te są często pełne i najlepiej byłoby nam wrócić do Asuncion, z którego właśnie przyjechaliśmy, by zapewnić sobie bilet.

Terere po paragwajsku. Zdjęcie pochodzi ze strony taringa.net

Terere po paragwajsku. Zdjęcie pochodzi ze strony taringa.net


Nie pozostało nam nic innego, jak liczyć na szczęście i poczekać 15 godzin na autobus.
Kolumbijczycy, którzy rozmawiali z urzędnikami w naszym imieniu, twierdzili także, że byli oni wobec nich wyjątkowo nieuprzejmi, a wręcz agresywni i zmienili stosunek jedynie, gdy dowiedzieli się, że podróżują z dwoma Europejczykami.

Kolumbijczycy (Metyska i Mulat), zdeklarowani anarchiści i rastafarianie, oskarżyli wówczas Paragwajczyków o rasizm, które to stwierdzenie rozszerzyli następnie do całej Ameryki i demonstracyjnie poszli zapalić jointa w krzakach.

Wtedy podeszło do nas kilku Boliwijczyków mówiąc, że oni w ogóle nie posiadają paszportów, ale kilka dolarów dla urzędnika rozwiązało sprawę i dostali zezwolenie na przekroczenie granicy.

Po raz pierwszy pomyśleliśmy wówczas, że urzędnicy chcą od nas wynagrodzenia za swoją pracę i wyjaśniliśmy Kolumbijczykom, że to nie nasz kolor skóry, ale pieniądze, które według urzędników posiadamy, odróżniają nas w ich oczach.

Paragwaj to podobno najbardziej głodny łapówek kraj poza Afryką. Zgadzamy się.
Najpierw zatrzymaliśmy samochód policyjny z pytaniem, czy mogą podwieźć nas kilka kilometrów do miasta po coś do jedzenia.

Na drodze do Boliwii. Ruta Trans Chaco. Zdjęcie pochodzi ze strony vanderblij.net

Na drodze do Boliwii. Ruta Trans Chaco. Zdjęcie pochodzi ze strony vanderblij.net

Chcieli za to 50 tys. guarani i w desperacji prawie się zgodziliśmy, kiedy uznali, że lokalny mężczyzna, który przypadkiem zjawił się w okolicy, nie tylko zawiezie nas do miasta, ale też pozwoli wziąć prysznic w swoim domu. Za 150 tysięcy guarani (120zł). Odmówiliśmy.

Kiedy jeden z urzędników kończył zmianę i wsiadał na swój motocykl, postanowiliśmy wykorzystać szansę i poprosić go, by zabrał kogoś z nas do miasta. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy towarzysza wracającego pieszo po 10 minutach. Urzędnik spytał go po drodze, czy ma przy sobie portfel, a usłyszawszy odmowę kazał zsiadać.

Zropaczeni poszliśmy pieszo na stację benzynową, gdzie zakupiliśmy empanady z mięsem, bo nic innego nie było, a nasi Kolumbijczycy, również zdeklarowani wegatarianie, puszkę sardynek.

Mimo że normalnie nie jedzą ryb, stwierdzili, że muszą się posilić w tej wyjątkowej sytuacji. Ryby zaszkodziły im jednak na żołądek i tylko pogorszyły sprawę.

Obmyślaliśmy wówczas plan wynajmu samochodu, ale pracownicy stacji powiedzieli nam, że obcokrajowcom będzie bardzo trudno. Na to pojawił się jakiś młody mężczyzna, który zaoferował, że zawiezie nas do Santa Cruz w Boliwii, ale za 2,5 mln guarani (cena 10 biletów autobusowych).

Autobus, ucieczka z paragwajskiego chaco. Zdjęcie pochodzi ze strony vanderblij.net

Autobus, ucieczka z paragwajskiego chaco. Zdjęcie pochodzi ze strony vanderblij.net


Zrezygnowani uznaliśmy, że skoro nikt nie chce nam pomóc, będziemy okupować posterunek. Rozłożylismy swoje plecaki i śpiwory, każde z nas po kolei brało prysznic w cuchnącej łazience urzędu. Koleżanka Kolumbijka posunęła się nawet do wyciągnięcia depilatora elektrycznego i ogolenia sobie nóg.

Zaglądaliśmy przez okno do zamkniętego, klimatyzowanego budynku, gdzie urzędnicy drzemali nie mając nic do roboty pomiędzy autobusem, który pojechał do Asuncion a naszym spodziewanym ratunkiem o 3 nad ranem. Na zewnątrz było co najmniej 35 stopni i towarzyszyły nam jedynie dwa zapchlone psy.

Hey Mr Marley
Sing something good to me
This world go crazy
It’s an emergency

Słuchając Manu Chao obiecaliśmy sobie, że jeśli uda nam się wyjechać z Paragwaju, zrobimy wielką imprezę.

Sytuacja zaczęła wyglądać jaśniej dopiero, gdy do pracy przyszedł nowy urzędnik. Był bardzo sympatyczny i zapytał nawet, czy przywieźć nam piwo ze sklepu. Poprosiliśmy o piwo i wręczyliśmy drobne, wyliczone pieniądze, z których… wydał nam resztę.

Postanowiliśmy dalej go oswajać prosząc o instrukcję przygotowania terere w specjalnych kubkach, które “na pamiątkę z Paragwaju” kupiliśmy przed odjazdem z Filadelfii.
Narodowa duma sprawiła, że urzędnik przyłożył się do tej lekcji i nie tylko zrobił nam terere, ale przez następne godziny dbał, byśmy mieli stały zapas lodowej wody.

Za jego pozwoleniem rozwiesiliśmy przed posterunkiem hamaki chcąc złapać kilka godzin snu przed starciem z kierowcą autobusu, którego niestety zawczasu też podejrzewaliśmy o korupcję.

Suche tereny chaco. Zdjęcie pochodzi ze strony vanderblij.net

Suche tereny chaco. Zdjęcie pochodzi ze strony vanderblij.net


Ustawiliśmy budziki w komórkach i o tyle, o ile pozwalały nam na to komary, spaliśmy.
Kiedy o 3.40 w oddali pokazały się światła autokaru i usłyszeliśmy dźwięk silnika, pobiegliśmy do kierowcy, który na szczęście okazał się bardzo życzliwym człowiekiem.

Mimo że dla jednego z nas miało zabraknąć miejsca siedzącego, bez wahania zgodziliśmy się na ofertę i cenę. Kierowca poszedł nam na ustępstwo i przyjął część płatności w dolarach, bo skończyły się nam guarani.

Jak na skrzydałach pobiegliśmy z naszymi biletami do urzędu migracyjnego, by otrzymać upragnione stemple.
Znajomy urzędnik z uroczystą miną przybił nam pieczątki i życząc powodzenia wręczył paszporty, które następnie z radością ucałowaliśmy.

Nie oglądając się za siebie ruszyliśmy do autobusu. Jak się okazało, kierowca się przeliczył i starczyło miejsc siedzących dla każdego.

Nazajutrz byliśmy już w Boliwii. I była impreza.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *