Podróżując po południowej Tajlandii, jednej z najgorętszych destynacji Azji Płd.-Wschodniej, doznasz szoku na wielu płaszczyznach.

Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Pierwszy szok: finansowy.
Lądujemy na wyspie Koh Phangan, słynnej z powodu jednej z największych imprez plażowych na świecie – Full Moon Party. Festiwal z okazji pełni księżyca przyciąga tu co miesiąc 10–30 tysięcy ludzi, którzy muszą gdzieś spać.

W Haad Rin, gdzie ma miejsce to ogromne przedsięwzięcie, mimo ostrzeżeń, że niczego nie znajdziemy, pokoje są. Cena za łóżko w 22-osobowej sali 1200 baht (120zł), pokój dwuosobowy 400zł!

Plątamy się po wyspie czując się jak w pułapce. Zainwestowaliśmy pieniądze, by tu przypłynąć, więc musimy zostać. Do imprezy jeszcze 2 dni. Rozważamy nocleg w hamaku, na plaży, na placu budowy.

W końcu znajdujemy bungalow za 80zł (skok cenowy z 7 dolarów w Kambodży czy nawet 8 w Bangkoku na 27!).

Wydaje nam się, że nikt inny nie dostrzega absurdalności tej sytuacji. Australijczycy uważają, że jest tanio. Inni płacą za obietnicę imprezy życia.

Impeza na plaży, Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Impeza na plaży, Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Drugi szok: socjologiczny.
W dzień imprezy całe miasto wyczekuje zmroku. Wszędzie czuje się poruszenie. Młodzi ludzie odkorkowują butelki. Banda Izraelczyków na pierwszych wakacjach po wojsku narzeka, że na wyspie jest za mało dziewczyn.

Wszystkie sklepy oferują pamiątkowe koszulki w rażących kolorach, w których wypada wystąpić na Sunrise Beach.

Przy drodze do plaży ustawiają się stragany z wiadereczkami. To bardzo tani i efektywny sposób, by wprowadzić się w dobry nastrój.

Tu się sprzedaje wiadereczka, Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Tu się sprzedaje wiadereczka, Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Kiedy zamawiasz „bucket”, sprzedawca miesza w plastikowym wiadereczku butelkę whisky albo wódki, butelkę coli i napoju energetycznego. Cena od 150 baht (15 zł).

Wyposażeni w taką dawkę koktajlu możemy przyłączyć się do zabawy.
Gratis dostajemy bodypaint. Jak wszyscy, z dumą prezentujemy swoje zmywalne fluoroscencyjne tatuaże.

Didżeje miksują techno, trans, dance, drum and bass i reggae.
Tańczący w ekstazie tłum wchłania nas zapraszająco.
Plaża pulsuje muzyką, wiwatami i fajerwerkami przez wiele godzin.
Tysiące uczestników migrują między strefą handlową, gdzie można ponownie napełnić wiadereczko oraz żołądek a plażą.

Trzeci szok: toksykologiczny.
Zbyt pijani, by pofatygować się do toalety, mężczyźni załatwiają się na skraju plaży.
Inni śpią na specjalnie do tego przeznaczonym podeście. Hałas i wycie do księżyca im nie przeszkadzają.

Śmieci, Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Śmieci, Full Moon Party, Koh Phangan, fot. A. Mielczarek

Pierwsze promienie słońca bezboleśnie odsłaniają sterty butelek, które fale unoszą to wgłąb morza, to wyrzucają na brzeg, razem z pojedynczymi egzemplarzami plastikowych klapków.
Ze wschodem w bawiących się wstępują nowe siły.

Mimo że księżyca już nie widać, impreza wbrew pozorom nie kończy się dopóty, dopóki z uczestników nie spłynie adrenalina i dopalacze, czyli późnym rankiem.

Przerażająco trzeźwi i konkretni taksówkarze wyłapują niedobitków i pakują ich na półciężarówki rozjeżdżające się po wyspie.
Kiedy budzą się wieczorem, widzimy na ulicach tłumy zombie żłopiących wodę, powłóczących obandażowanymi czasem aż do kolan i obutych w klapki nie od pary nogami.

Phuket Town, Tajlandia, fot. M. Lehrmann

Phuket Town, Tajlandia, fot. M. Lehrmann

Dziewczyny w szortach ledwo zasłaniających pośladki narzekają, że nie mogły opędzić się od adoratorów.
Ktoś zgubił przyjaciół i drogę do domu, ktoś zyskał nowych.
Jeszcze ktoś niczego nie pamięta.

Ponieważ nie dowierzamy, że księżyc jest najpiękniejszy na Koh Phangan, wybieramy się na Phuket.
Spędzamy noc na łodzi, gdzie tuż pod pokładem śpi ramię w ramię około setka pasażerów. Księżyc odbijający się w atramentowej wodzie robi jednak wrażenie.

Na największej tajlandzkiej wyspie przeżywamy kolejny szok: estetyczny.
Wszyscy turyści udają się prosto do kurortów położonych na plażach Patong, Kata, Karon.

Plaża na przylądku Liam Som, Phuket, fot. A. Mielczarek

Plaża na przylądku Liam Som, Phuket, fot. A. Mielczarek

Phuket Town pozostaje spokojną, niemal senną mieściną, która żyje prawdziwym tajskim, a nie turystycznym życiem. Świetnie zachowana sino-kolonialna architektura przywodzi na myśl wielokulturową tradycję wyspy.

Tajowie, Chińczycy, Malezyjczycy, Hindusi, Nepalczycy i grupa etniczna nazywani Baba odcisnęli swoje piętno na rozwoju miasta. Stara centrum oddycha historią, zbudowaną na kopalniach cyny i handlu.

Wyspę zamieszkują też cyganie morscy, przybrzeżni koczownicy wyznający animizm i żyjący wyłącznie z rybołóstwa. 25 proc. populacji Phuket stanowią muzułmanie.

Plaża na przylądku Liam Som, Phuket, fot. M. Lehrmann

Plaża na przylądku Liam Som, Phuket, fot. M. Lehrmann

Bary przypominają nieco atmosferą krakowski Kazimierz, ale wentylatory u sufitu mielące leniwie tropikalne powietrze i egzotyczne twarze stałych klientów nadają im magiczny, orientalny urok.

Wybieramy hotel, który był pierwszym 5-gwiazdkowym obiektem na wyspie, z 64. roku. Klimatu dodaje mu fakt, że nie wydaje się, aby cokolwiek od tamtej pory w pokojach zmieniono.

W recepcji znajduje się muzeum Phuket przedstawiające wyspę w czasach, w których nikomu jeszcze się nie śniło, że stanie się kurortem numer jeden w Azji. Pokój kosztuje 280 baht.

Lampiony na plaży Patong, Sylwester 2012, Phuket, fot. Ulka Kupińska

Lampiony na plaży Patong, Sylwester 2012, Phuket, fot. Ulka Kupińska

Plażowe resorty natomiast są przepełnione, ceny pokoju wynoszą średnio 2000 baht, rzędy leżaków ciągną się dokąd wzrok sięga, a spokój zakłócają silniki skuterów wodnych. Ponieważ na noc wracamy do misteczka, szczęśliwie omija nas doświadczenie z barowymi prostytutkami, które okupują wybrzeże po zmroku.

Najprzyjemniejszy skrawek plaży znajduje się w kameralnej zatoczce na przylądku Liam Som.
Co do innych, to trudno zrozumieć, co przyciąga tu tłumy Europejczyków. Chyba tylko zima, bo na Starym Kontynencie można znaleźć piękniejsze plaże.

Na Phuket spędzamy Sylwestra nad morzem. Tak właściwie to spędzamy go w taksówce, bo tkwimy w korku, kiedy zastaje nas północ.

Lampiony na plaży Patong, Sylwester 2012, Phuket, fot. Ulka Kupińska

Lampiony na plaży Patong, Sylwester 2012, Phuket, fot. Ulka Kupińska

Otwieramy miniaturową butelkę szampana i życzywszy sobie nawzajem wszystkiego najlepszego wychylamy głowy za okna samochodu, by oglądać fajerwerki. „Sawadee Pi Mai” – krzyczymy w stronę przechodniów tajskie „Szczęśliwego Nowego Roku!”

Z plaży unoszą się tysiące papierowych lampionów, z których wiele, nieumiejętnie odpalanych przez podekscytowanych turystów i z powodu utrudniającego sprawę silnego wiatru płonie w całości, zanim uda im się ponieść życzenie w świat.

Oszołomieni tym widokiem i panującą na plaży radością studzimy swoje emocje wskakując do Morza Andamańskiego.
Jeszcze raz. I jeszcze raz.

Suszymy bieliznę przy ognisku, które przejmujemy nie wiedzieć po kim, kto się nim znudził i poszedł do domu. Plaża jest już niemal pusta.
W oddali huczy impreza, którą zorganizowała Paris Hilton, ale sama na nią nie dotarła, podobno z powodu ostrzeżeń o mającej wystąpić na wyspie niepogody.

Plaża Patong, w oddali impreza Paris Hilton, Sylwester 2012, Phuket, fot. Ulka Kupińska

Plaża Patong, w oddali impreza Paris Hilton, Sylwester 2012, Phuket, fot. Ulka Kupińska

Zakotwiczona na morzu platforma mieści scenę, która rzuca laserowe światło na wodę i tętni muzyką house. Żeby tam dojść, musimy jednak znowu się zamoczyć. Uczynni imprezowicze podają nam rękę, by wciągnąć nas do zabawy.

To z pewnością najbliżej, jakkolwiek w życiu znajdziemy się do Paris Hilton.

Zbliża się świt i robi się zimno, a my mamy mokre ubrania, dlatego postanawiamy udać się na spoczynek.

Rozbawieni stwierdzamy, że właśnie wybiła północ w Polsce, więc z rozpędu obchodzimy też drugiego Sylwestra.
W ostatnim momenie świadomości targujemy cenę z kierowcą tuk-tuka, podajemu mu adres, po czym film się urywa.

Rajska wyspa  Koh Phi Phi, fot. M. Lehrmann

Rajska wyspa Koh Phi Phi, fot. M. Lehrmann

Ostatni szok: ekologiczny.
Płyniemy na wyspę Koh Phi Phi, która spełnia wyobrażenia większości przybyszów o rajskiej wyspie.

Otaczające zatokę skały wapienne, zakotwiczone w niej cygańskie łodzie, turkusowa woda, plaża, na której smażą się młode ciała dopełniają pocztówkowego wizerunku.

Phi Phi ma podobno największą kumulację turystów na kilometr kwadratowy w Tajlandii, ale nawet się tego nie odczuwa.
Noclegi są drogie, ale czy raj nie jest tego wart?

To tu, na sąsiedniej niezamieszkanej Phi Phi Leh kręcono sceny do filmu „Niebiańska plaża” z Leonardo DiCaprio. Film powstał w 2000 r., ale przemysł turystyczny w rejonie wciąż wykorzystuje potęgę Hollywood. Teraz plażę całkowicie zasłaniają łodzie pełne turystów z aparatami fotograficznymi i maskami do snorkelingu.

Plaża na Koh Phi Phi, fot. M. Lehrmann

Plaża na Koh Phi Phi, fot. M. Lehrmann

Mieszkańcy Phi Phi nie uwzlędnili jednak rosnącego zaludnienia przy gospodarce odpadami, których ilość też dramatycznie wzrosła. Przyzwyczajeni do wyrzucania śmieci za płot, dalej tak czynią. Tylko że od niedawna ich śmieci są plastikowe.

Wyspa, której problem zaczął być widoczny już na początku stulecia, miała być czasowo zamknięta dla turystów, co miało zapobiec katastrofie i umożliwić naturze odrodzenie się.

Problem niespodziewanie „rozwiązało” tsunami z 2004 r., które wymazało jej ekologiczne grzeszki, kiedy fale uderzyły w wyspę od strony dwóch zatok połączonych wąskim pasmem lądu jednocześnie, doszczętnie niszcząc wszystko po drodze. Tsunami na Koh Phi Phi pochłonęło ponad tysiąc ludzkich istnień.

Osiem lat po tragedii sytuacja wróciła do swojego wcześniejszego, niebezpiecznego stanu.

Na Phi Phi Don pobierany jest podatek na sprzątanie terenu i faktycznie na turystycznej ścieżce wszystko wygląda obiecująco. Nasze złudzenia rozwiał jednak spacer poza utartym szlakiem. To wysypisko!

Koh Phi Phi nocą, fot. A. Mielczarek

Koh Phi Phi nocą, fot. A. Mielczarek

Póki co Phi Phi trwa, lśniąc w promieniach słońca na folderach reklamowych, a turyści topią swoje ekologiczne sumienie w wiadereczkach.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *