Na stacji w Vinh Long zaczepia nas mężczyzna, który trzyma w ręku zeszyt z rekomendacjami, zapełniony odręcznymi wpisami w wielu językach i każe nam odszukać wpis naszych krajan. To dla nas nowość, więc z ciekawością przerzucamy kartki. Jest.

Wodna taksówka, w tle katolicka katedra, na drodze do „pływającego targu” Cai Be, fot. M. Lehrmann

Wodna taksówka, w tle katolicka katedra, na drodze do „pływającego targu” Cai Be, fot. M. Lehrmann

Rodacy zachwalają w nim pobyt w domu rodzinnym mężczyzny, zyskującą coraz większą popularnośc formę agroturystyki.
Cena, która pada, jest jednak jak na Wietnam wygórowana. Mężczyzna powołuje się na przewodnik „Lonely Planet”, który napisał, że tyle powinno to kosztować.

Nie po raz pierwszy zauważamy, że „Lonely Planet” wyrządza nam więcej szkód niż dobrego. Strumienie pokładających w nim niemal religijną wiarę turystów zalewają piękne miejsca, zupełnie je komercjalizując.
Rozpieszczeni zaś pochwałami właściele hoteli, sklepów i restauracji podnoszą ceny do kwot nie mających wiele wspólnego z kosztami życia miejscowych, a kiedy próbujesz protestować, dziwią się, że kwestionujesz opinię jedynie słusznego przewodnika.

Świnki, Vinh Long, fot. M. Lehrmann

Świnki, Vinh Long, fot. M. Lehrmann

Ponieważ jednak poza naszą czwórką nie ma w autobusie żadnych turystów i właściciel stancji wyraźnie pofatygował się na stację, by nas „upolować”, zauważamy, że mamy nad nim przewagę.
Sięga po „Lonely Planet”, bo to jego jedyna broń. Jego pech zaś polega na tym, że nie trafił na wiernych wyznawców. Uśmiechając się perfidnie mówimy, że „Lonely Planet” to jedno, a tu jest prawdziwe życie i żądamy zbicia ceny.

Przeciwnik wije się w konwulsjach, proponuje, że da nam zniżkę na rejs łódką, nie chce zejść poniżej 12 dolarów, po czym taktownie zostawia nas, abyśmy się naradzili. Ponieważ jednak dotychczas nie zapłaciliśmy w Azji za łóżko więcej niż 5 dolarów na osobę, jakby nie liczyć, wychodzi nam, że nawet z wyżywieniem możemy to zrobić taniej i tylko lenistwo mogłoby nas skłonić do przyjęcia jego oferty.

Życie w Delcie Mekongu toczy się na wodzie, Vinh Long, fot. M. Lehrmann

Życie w Delcie Mekongu toczy się na wodzie, Vinh Long, fot. M. Lehrmann

Kiedy obracamy się na pięcie i idziemy szukać hotelu, mężczyzna… nie może uwierzyć własnym oczom. Jesteśmy przywyczajeni, że Wietnamczycy źle znoszą, kiedy wyprowadza się im biznes z domu.
Można to łatwo sprawdzić próbując wynieść z hotelu, który oferuje usługi prania, reklamówkę brudnej bielizny.

Recepcjonistka zatrzyma cię w marszu pytając, co chcesz zrobić z tą bielizną. Uśmiechasz się niewinnie i mówisz, że znalazłeś pralnię w lepszej cenie. „Ile?” – pada sakramentalne pytanie. Możesz być pewien, że zgodzi się na twoją cenę, bo gdybyś zapłacił tę parę groszy komu innemu, nie mogłaby dziś zasnąć.

Nieuczęszczany kanał wokół wyspy An Binh, fot. M. Lehrmann

Nieuczęszczany kanał wokół wyspy An Binh, fot. M. Lehrmann

Kiedy następnie wynajmujemy pokój w hotelu, którego właścicielka dla odmiany skłonna jest negocjować, co bardzo racjonalne z jej strony w mieście pozbawionym turystów, natychmiast jedna z pracownic proponuje nam osławiony rejs łódką, który to „Lonely Planet” opisał jako lokalną atrakcję.

Kiedy obwieszczamy, że się zastanowimy, bo cena jest w naszych oczach zdecydowanie za wysoka, o mało nie eksploduje.
Gdy spacerujemy do portu i przysiadamy na chwilę, by napić się kawy, kobieta „niespodziewanie” na nas wpada i ewidentnie nie mając nic lepszego do roboty, z entuzjazmem kontynuuje próbę sprzedaży rejsu łódką, która jak szczerze wyznaje, należy do jej męża.

Transport rzeczny, An Binh, fot. M. Lehrmann

Transport rzeczny, An Binh, fot. M. Lehrmann

Napięcie rośnie, gdy jeden z gości kawiarni, w której jesteśmy rzeczywiście egzotyczni, bez skrępowania podchodzi, by zrobić nam zdjęcia telefonem komórkowym.

Ponownie zbywamy kobietę i odchodzimy w stronę przystani, by złapać prom na wyspę An Binh. Z mieszanymi uczuciami zauważamy, że nasza prześladowczyni też znajduje się wśród pasażerów.

Handlarze na łodzi, An Binh, fot. M. Lehrmann

Handlarze na łodzi, An Binh, fot. M. Lehrmann

Kiedy wracamy z wyspy po trzech godzinach, podczas których umówiliśmy się na następny dzień na rejs za pół ceny z bardzo sympatycznym i wyjątkowo nienachalnym kapitanem, ze zdziwieniem zauważamy naszą fankę wśród ludzi tłoczących się na przystani.

Kobieta podbiega do nas i pyta, czy zdecydowaliśmy się popłynąć łódką. Widzimy, jak uśmiech rozkwita na jej twarzy, kiedy słyszy „tak”, a potem gaśnie, kiedy jeden przez drugiego staramy się wyjaśnić nieporozumienie. Jej zachowanie wprawia nas w coraz większe zakłopotanie.

Kapliczka w autobusie, katoliccy kierowcy trzymają w tym miejscu obrazek Maryi, fot. M. Lehrmann

Kapliczka w autobusie, katoliccy kierowcy trzymają w tym miejscu obrazek Maryi, fot. M. Lehrmann

Stwierdzamy, że jesteśmy w Delcie Mekongu rzadkim gatunkiem. Takim, na który się poluje. Trzeba przyznać, że to miła odmiana.

Być może będziemy musieli porzucić nasz cynizm, do którego Wietnamczycy sami nas przyzwyczaili i od nowa uczyć się budować relacje z lokalnymi. Utwierdzamy się w tym przekonaniu następnego dnia, kiedy spotyka nas nic, tylko życzliwość.

Do tej pory musieliśmy wykłócać się o każdego donga. Kiedy pytaliśmy, czy możemy dostać piwo za 10 tys., zazwyczaj słyszeliśmy „nie, za 15”. Tu słyszymy „nie” i kiedy już otwieramy usta, by się targować, dodają „za 9”. Czujemy się wyjątkowo paskudnie, że tak steorotypowo ich oceniliśmy.

Mleko kokosowe nie może być świeższe, fot. M. Lehrmann

Mleko kokosowe nie może być świeższe, fot. M. Lehrmann

Znalazłszy się w lokalnym autobusie wyraźnie wzbudzamy zachwyt. Połowa pasażerów odwraca się w siedzeniach i bezceremonialnie gapi na nas z szerokim uśmiechem. Mamy wrażenie, że garną się do rozmowy, jednak nie pozwala im na to bariera językowa. Wtedy w autobusie znajduje się marynarz, który pod presją gawiedzi zaczyna tłumaczyć skierowane do czwórki Europejczyków pytania.

Sympatyczne kobiety bardzo interesuje nasz wiek, stan cywilny, to jak długo podróżujemy po Wietnamie i co myślimy o ich kraju.
Odpowiedzi podawane przez tłumacza wzbudzają salwy śmiechu, niektóre zdziwienia, powodują poufałe poklepywanie po plecach. Mamy wrażenie, że cały autobus gorąco nam współczuje, kiedy okazuje się, że przegapiliśmy nasz przystanek.

Typowy ogród w Delcie Mekongu, fot. A. Mielczarek

Typowy ogród w Delcie Mekongu, fot. A. Mielczarek

Przy współpracy tłumacza i konduktora oraz kibicowaniu zgromadzonych udaje nam się opracować plan powrotu. Przypadkowy przechodzień kieruje nas na stację autobusową i podąża za nami całą drogę, aż zyskuje pewność, że wsiadamy do właściwego autobusu, po czym siada na przeciwko i po prostu się nam przygląda aż do czasu, kiedy autobus rusza, kiedy to w biegu wyskakuje.

Nieprzyzwyczajeni do tego rodzaju uwagi czujemy się dość skrępowani. Staramy się nie robić wokół siebie więcej szumu, niż to potrzebne.
Dodatkowo, bileterzy nie chcą od nas więcej pieniędzy niż od lokalnych, a ceny są uczciwie wypisane na przedniej szybie autobusu.

Dom rodziny Le Long, fot. M. Lehrmann

Dom rodziny Le Long, fot. M. Lehrmann

Kiedy w atobusie przysiada się do nas mężczyzna, który w dobrej angielszczyźnie zaczyna zadawać pytania o cel i długość naszej wizyty, nie od razu zauważamy, że próbuje nam coś sprzedać. Dość szybko jednak przechodzi do konkretów. Jest właścicielem pensjonatu, który oferuje pobyty domowe.

Przez całą drogę do Ben Tre roztacza wizje tego, jak możemy relaksować się w hamaku, kiedy jego żona będzie gotować nam kolację złożoną z ryb świeżo złowionych w Mekongu.

Nie może się pogodzić z faktem, że nie chcemy jechać z nim prosto do domu, a jedynie bierzemy wizytówkę, nieodłączny atrybut każdego wietnamskiego przedsiębiorcy i obiecujemy zadzwonić.

Targ w Sa Dec, fot. M. Lehrmann

Targ w Sa Dec, fot. M. Lehrmann

Wykręcamy się naszym stałym zwrotem, że niedobrze jest podejmować decyzje na pusty żołądek i musimy najpierw coś zjeść, którą Wietnamczycy wyjątkowo dobrze rozumieją. Formułki tej używamy za każdym razem, kiedy lądujemy w nowej okolicy i szukamy najtańszego hotelu.
Tym razem nawet nie kłamiemy i wysiadając na stacji udajemy się na poszukiwanie restauracji. Po drodze spotykamy jeszcze jednego człowieka z zeszytem pełnym referencji, który proponuje nam pobyt u swojej rodziny, ale przezornie wycofuje się, byśmy się namyślili.

Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy żując obiad spostrzegamy nadjeżdżającego na motocyklu znajomego z autobusu, który uznał, że wystarczyło nam czasu na podjęcie dezycji, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że wolimy nienatrętnego gospodarza.

Wybór owoców morza na targu w Sa Dec, fot. M. Lehrmann

Wybór owoców morza na targu w Sa Dec, fot. M. Lehrmann

Widząc jak miejscowi walczą o klienta, uznajemy, że damy sobie szanse, by „pobytu domowego” jednak spróbować.
Jest to najlepsza decyzja, jaką udaje nam się podjąć.

Czterech motocyklowych taksówkarzy z uśmiechem wręczając nam kaski zabiera nas do domu Thaia Le Long, który z Tajlandią ma tyle tylko wspólnego, że jego córka wyszła za Tajlandczyka.
Thai jest doświadczonym przewodnikiem, chodzącą encyklopedią Delty Mekongu.
Wieczorami, kiedy leżymy pod gwiazdami na bambusowej macie, opowiada nam te wszystkie historie o wężach, szczurach i skorpionach, które człowiek spodziewa się usłyszeć w takim miejscu.

Sa Dec, dwie kolonialne wille w tle grały w filmie „The Lover”, fot. M. Lehrmann

Sa Dec, dwie kolonialne wille w tle grały w filmie „The Lover”, fot. M. Lehrmann

Dba o nasze dobre samopoczucie. Ofiaruje orzechy kokosowe prosto z drzewa, tłumaczy zastosowanie ziół w medycynie ludowej, a nawet uczy oddychania według reguł kung fu.
Banalne skądinąd powiedzenie, że wystarczą mu do szczęścia ryby w rzece i owoce w ogrodzie, brzmi w tym pięknym, żyznym kawałku świata wyjątkowo autentycznie.

Pani domu co chwila donosi jakieś smakołyki, a to upieczony dla nas na ognisku papier ryżowy, a to suszoną rybkę, to herbatkę, a to bananowy bimberek.

Z zadumą wsłuchujemy się w opowieści Thaia o wojnie w Kambodży, o ciężkim przypadku malarii, z której uleczył go miejscowy szaman, o odejściu pierwszej żony, która zostawiła go z kilkumiesięczną wówczas córką, tą samą, której ślubne zdjęcia zdobią teraz ściany domu.

Poobiednia drzemka, targ w Sa Dec, fot. M. Lehrmann

Poobiednia drzemka, targ w Sa Dec, fot. M. Lehrmann

Uczestniczymy w nocnym polowaniu na węża, które kończy się jedynie upolowaniem kilku gatunków tropikalnych owoców, których nigdy wcześniej nie mieliśmy w ustach oraz poznaniem brata pana Thai, wielokrotnie odznaczonego kapitana Wietkongu.

Kiedy jeździmy na rowerach po okolicy, znowu jesteśmy atrakcją. Wszystkie miejscowe dzieci mówią nam „cześć”, często tak długo, aż odpowiemy.

Ciężko nam opuszczać życzliwą rodzinę pana Thai, kiedy udajemy się w dalszą podróż po Delcie.

W autobusie nie zgłodniejesz, fot. M. Lehrmann

W autobusie nie zgłodniejesz, fot. M. Lehrmann

Mieszkańcy delty podtrzymują jednak swoją świeżo zdobytą reputację, będąc pomocni i pełni ciepła.
Właścicielka kawiarni w Sa Dec prawi nam komplementy na temat naszych ładnych, dużych nosów, a po wyjątkowo krótkiej rozmowie stwierdza także, że jesteśmy bardzo inteligentni.

Witają nas dzieci, Delta Mekongu, fot. A. Mielczarek

Witają nas dzieci, Delta Mekongu, fot. A. Mielczarek

Bierze jednego z nas na motocykl i bezinteresownie objeżdża wszystkie hotele w mieście, aż udaje się mu wytargować najlepszą cenę, kierując nowo poznane wietnamskie słówko „piękna” w stronę hotelarki, która oblewa się rumieńcem.
W hotelu częstują nas mrożoną herbatą, czipsami krewetkowymi i wysyłają najmłodszą córkę, która najlepiej zna angielski, żeby z nami porozmawiała.

Następnego dnia połowa bywalców dworca autobusowego, taksówkarzy, sprzedawczyń i dyżurny ruchu angażują się w znaleźnienie dla nas transportu do Rach Gia, kiedy okazuje się, że wszystkie siedzenia w autobusie z Ho Chi Minh są zajęte. Po kilku telefonach przyjeżdża po nas specjalnie minibus.

Na motocyklu można przewieźć wszystko, fot. M. Lehrmann

Na motocyklu można przewieźć wszystko, fot. M. Lehrmann


Przy okazji ćwiczymy wietnamski angielski, ponieważ podobnie jak w pozostałych krajach azjatyckich, które do tej pory odwiedziliśmy, nie wymawia się tu „s”, a dwie spółgłoski rozdziela sztucznie samogłoskami, dlatego na przykład nigdy nie rozumiemy, kiedy jesteśmy proszeni o paszport, choć słyszeliśmy już setki wersji tego słowa.
Trafiamy wreszcie do Ha Tien, nadmorskiego kurortu dla lokalnych, które okazuje się zupełnie opustoszały. Jesteśmy jedynymi gośćmi w starym hotelu, którego ekscentryczny francuskojęzyczny właściciel trzyma w ogródku małpy. Zasypiamy przy odgłosach dżungli. Takie chwile magię podróżowaniu.
Południe po prostu jest inne. Daj się upolować.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *