– Cu Chi to nazwa gatunku drzewa, które już nie istnieje. Wyginęło od amerykańskich chemikaliów, rozpylanych w czasie wojny na terytorium wioski Cu Chi, której podziemia były siedzibą partyzantów z Wietkongu. 40 km od miasta Sajgon, centrum dowodzenia Amerykanów. Będziemy tam za godzinę – zaczyna swoją historię przewodnik, wsiadając do autobusu.

Krater po amerykańskiej bombie B-52 , Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Krater po amerykańskiej bombie B-52 , Cu Chi, fot. M. Lehrmann


Jacky to jego pseudonim. 60-latek wygląda jak Indianin. Przeczesuje długie, lśniące, czarne włosy i chowa grzebień do tylnej kieszeni dżinsów.

– Skąd jesteście? – pyta po kolei każdego z turystów w autobusie. – Z Francji – mówi turysta o wyraźnie azjatyckich rysach. – Ale urodziłem się w Wietnamie.

Jacky uśmiecha się.
– Mój ojciec popierał Francuzów – mówi wyciągając z portfela czarno-białe zdjęcie młodego chłopaka w mundurze, siedzącego triumfalnie na marmurowym smoku.

Ukryta pułapka, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Ukryta pułapka, Cu Chi, fot. M. Lehrmann


– Ach, z Filipin? – powtarza po następnym turyście. – Byłem tam. Filipińczycy to śpiewacy numer jeden w Azji – śmieje się, po czym recytuje z pamięci, ilu filipińskich żołnierzy zginęło w wojnie z USA.

Takie same informacje, kiedy przystąpili do wojny i ilu żołnierzy stracili adresuje do nowozelandzkich turystów.

– Z Hiszpanii? O, nieciekawie tam teraz macie… Wiem, oglądam telewizję. Wietnamczycy bardzo się martwią kryzysem w Europie. Boją się, że turyści przestaną przyjeżdżać. A to ich chleb.

– Po tysiącletnim okresie wojny z Chinami, Francją, USA, mamy w końcu w Wietnamie pokój. A dzięki turystom i zagranicznym inwestycjom otworzyliśmy się na świat, jesteśmy nowoczesnym, rozbudowującym się błyskawicznie krajem – mówi.

Wejście do tunelu, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Wejście do tunelu, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

– A dzieci macie? – pyta entuzjastycznie. – Wietnamczycy je kochają. Dzieci zapewniają ci opiekę na starość. Wietnamskie kobiety ciężko pracowały. W ciągu 40 lat, które upłynęły od zakończenia wojny, urodziły 60 mln dzieci – śmieje się Jacky.

– Ja służyłem w armii Południowego Wietnamu. Potem wzięli mnie do więzienia. Jak wyszedłem, uświadomiłem sobie, że nie mam żadnego zawodu, a na wojnie byłem, walczyłem i mogę coś o tym opowiedzieć, więc zostałem przewodnikiem – wspomina. – Nie to, co ci młodzi, którzy powtarzają tylko propagandowe formułki.

Kto ma ochotę przeczołgać się w tunelu?, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Kto ma ochotę przeczołgać się w tunelu?, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Jacky nie boi się mówić tego, co myśli. Niektórzy turyści reagują nerwowo na jego niepoprawne komentarze.
– W 1971 byłem w Cu Chi, ale nie w tunelach, bo tego bym pewnie nie przeżył, ale w bazie amerykańskiej, jako tłumacz – opowiada.

– Baza powstała na istniejącym tunelu, o czym Amerykanie nie wiedzieli. Nieprędko zorientowali się, skąd ich namioty są ostrzeliwane w nocy – mówi przewodnik.

Nie ma z nami żadnych gości z Ameryki, mimo to dodaje, że Wietnamczycy zdają sobie sprawę, iż zwykli Amerykanie byli przeciwni wojnie.

Jacky demonstruje działanie pułapki, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Jacky demonstruje działanie pułapki, Cu Chi, fot. M. Lehrmann


Tunele zaczęto kopać w idealnej do tego celu czerwonej, glinianej ziemi w latach 40., za okupacji francuskiej, a rozbudowano aż do imponującej sieci ponad 250 km podziemnych labiryntów w latach 60.

Tunel prowadził także do rzeki, co umożliwiało partyzantom podróże aż do Sajgonu, szpiegowanie i akcje sabotażowe. Stąd zaplanowano spektakularne zamachy w Sajgonie w 68. roku w ramach Ofensywy Tet.
– Amerykanie i Wietkong mieszkali na różnych piętrach legendarnego hotelu Rex – śmieje się Jacky.

Cała populacja, ok. 16 tys. mieszkańców, spędzała większość czasu w jamach wykopanych tuż pod powierzchnią ziemi. Tu znajdowały się pokoje sypialnie, kuchnie ze skomplikowanymi systemami wentylacyjnymi odprowadzającymi dym, szpital polowy, w którym nie tylko leczono rannych ale i odbierano porody, fabryki amunicji i centra dowodzenia.

Miejsce odzysku amunicji, Cu Chi, fot. M. LehrmannMiejsce odzysku amunicji, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Miejsce odzysku amunicji, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Do trzypoziomowych tuneli partyzanci schodzili jedynie w obliczu zagrożenia, aby się przemieścić. Każdy mieszkaniec znał jedynie ok. 100 m kwadratowych tuneli i rozmieszczenie pułapek zainstalowanych na tym terenie, by nie wpuścić wroga.

Jeśli próbując przedostać się w inne miejsce nie spotkał sąsiada, który udostępniłby mu mapę kolejnego odcinka, mógł łatwo stracić życie. Dlatego wielu mieszkańców, nawet członków rodziny, mogło latami się widzieć. Wojnę przeżyło jedynie 6 tys. z nich.

Model trzypoziomowych tuneli, Cu Chi, fot. A. Mielczarek

Model trzypoziomowych tuneli, Cu Chi, fot. A. Mielczarek

Amerykańscy żołnierze lądujący tu na spadochronach nie mieli szans przedostać się przez system zabezpieczeń partyzantów. Ci za to byli w stanie zniknąć bez śladu po niespodziewanym ataku. Cu Chi płaciło za to bombardowaniem, gazowaniem, wycinaniem dżungli i traktowaniem chemikaliami. Wątła roślinność odrosła wiele lat po wojnie.

Zaangażowani do zbadania tuneli żołnierze – „szczury tunelowe” nie odnosili spektakularnych sukcesów w zetknięciu z ukrytymi zapadniami, często kończąc życie w dołach wypełnionych bambusowymi włóczniami czy żelaznymi szczękami.

Tunele są wąskie - nie dla klaustrofobików, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Tunele są wąskie – nie dla klaustrofobików, Cu Chi, fot. M. Lehrmann

Kiedy zaś zaczęli używać owczarków niemieckich, partyzanci wpadli na pomysł, by myć się amerykańskim mydłem, który to zapach psy identyfikowały jako przyjazny. Psy nie potrafiły też rozpoznawać pułapek, przez co ginęły ich tak przerażające ilości, że ostatecznie wycofano je z operacji.

Tunele spełniły swoje zadanie. Ostatecznych zniszczeń dokonały dopiero bomby B-52 w późnych latach 60., kiedy to Amerykanie już opuszczali Wietnam.

W Cu Chi jest strzelnica.
– Większość ludzi nie lubi odgłosu strzałów. Ja lubię, bo każda wystrzelona tu kula ocala życie człowieka, do zabicia którego była przeznaczona – mówi Jacky. – Jedna kula, jeden cel – liczy fabryka – tłumaczy.

Miasto Ho Chi Minh, fot. M. Lehrmann

Miasto Ho Chi Minh, fot. M. Lehrmann

– Dziś tunele, powiększone i oczyszczone, możecie zwiedzać i podziwiać determinację wietnamskich partyzantów. Ale drzewa cu chi już wam nie pokażę, chociaż bardzo bym chciał – wzdycha przewodnik.

Wracamy do Sajgonu, od 1976 roku miasta Ho Chi Minh, bez którego, jak mówi Jacky, nie byłoby Wietnamu. Miasto jest duże, nowoczesne i kosmopolityczne.

Tu przypominamy sobie o nadchodzących Świętach Bożego Narodzenia, oglądając dekoracje w oknach wystawowych galerii handlowych i zupełny fenomen – skośnookich Mikołajów.

Miasto Ho Chi Minh, fot. M. Lehrmann

Miasto Ho Chi Minh, fot. M. Lehrmann

Na szerokich ulicach łatwiej jest stawić czoła nadjeżdżającym z dużą prędkością motocyklom niż w Hanoi. Zasada jest taka – patrzeć w oczy kierowcom i poruszać się powoli, ale pewnie, ze stałą prędkością, a oni znajdą sposób, aby cię ominąć.

Wczesnym rankiem, zanim miasto nabierze obrotów, mamy szczęście być uczestnikami jego codziennych ulicznych rytuałów: napić się z lokalnymi kawy, zazwyczaj serwowanej z wyśmienitą domowej roboty jaśminową mrożoną herbatą czy poobserwować staruszków gimnastykujących się na matach rozłożonych przed drzwiami domów.

Miasto Ho Chi Minh, fot. M. Lehrmann

Miasto Ho Chi Minh, fot. M. Lehrmann

Potem budzą się motocyklowi taksówkarze, rykszarze, kelnerzy i sklepikarze, którzy nie dają nam spokojnie spacerować, oferując na każdym kroku swoje usługi. Od tego momentu jesteśmy już w 7-milionowym mieście tylko turystami.

Sprzedaż uliczna jest w Ho Chi Minh bardzo rozwinięta. Siedząc wieczorem w restauracji, przynajmniej raz na 10 minut musimy odprawić z kwitkiem jakiegoś handlarza.

Mimo że jesteśmy już tak zmęczeni, iż machinalnie odpowiadamy „nie, dziękuję”, zauważamy po pewnym czasie, że osoby, które proszą nas, by coś od nich kupić, mają wciąż te same twarze.

Świąteczne wystawy, fot. M. Lehrmann

Świąteczne wystawy, fot. M. Lehrmann


Jeden człowiek potrafi w ciągu wieczora zaproponować ci papierosy, następnie wrócić z owocami, potem wachlarzami, wreszcie przynieść okulary słoneczne, a na koniec losy na loterię.

Co bardziej pomysłowi przychodzą z dzieckiem w wózku, czy nieco większym, takim, które już można wypchnąć, by przywitało cię w łamanej angielszczyźnie, aby jego widok chwycił cię za serce i skłonił do wyciągnięcia portfela.

Przypominamy sobie, co mówił Jacky: „w Wietnamie dzieci są bardzo ważne, bo zapewniają ci opiekę na starość”.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *