W Laosie po prostu musisz zwolnić tempo. Tutaj życie toczy się według rytmu wschodów i zachodów słońca oraz biegu licznych rzek, przy których się koncentruje, a tego nic nie przyspieszy.
Uzbrój się w dużą dawkę cierpliwości i empatii oraz dobrą lekturę.
Jeśli twój autobus wyjechał z dworca o 8., a do 10. ujechał zaledwie 10 kilometrów, bo trzeba było: zatankować, zmienić oponę, odebrać paczki z kilku miejsc i zrobić zakupy dla odległych wiosek, i kiedy jest już tak zapakowany, że wysiąść na siusiu można tylko oknem, bądź jak woda. Porzuć stres.
Często w określone miejsce odjeżdża tylko jeden autobus dziennie, zazwyczaj wcześnie rano, więc niezależnie od upodobań musisz nauczyć się wstawać o świcie. Po zmroku życie w miasteczkach i tak powoli zamiera, by ostatecznie skapitulować o 22., więc łatwo zmienisz przyzwyczajenia.
Nie zdziw się także, jeśli na zderzaku autobusu zobaczysz kilka kulek ryżu i kwiaty. To dary dla Buddy, który dzień w dzień ocala pojazdy przed kraksami na najtrudniejszych trasach.
Nie bądź zaskoczony, jeśli asfalt nagle się skończy, a następne 100 km pokonacie po gliniano-żwirowej, wyboistej „drodze”. Nie grymaś, jeśli w pewnym momencie droga okaże się nieprzejezdna dla autobusu i kierowca każe ci przerzucić bagaże na przejeżdząjącą półciężarówkę, a tobie przejść ostatni kawałek piechotą.
Nie narzekaj nawet, jeśli tuż przed celem twojej podróży kierowca przypomni sobie, że miał coś do załatwienia w poprzedniej wiosce i zdecyduje się zawrócić.
Wreszcie, nie okazuj zdumienia, jeśli droga będzie specjalnie dla ciebie zbudowana przez stojącą na poboczu spycharkę. Bądź jak woda.
Jeśli podróżujesz rzeką, bo transport kolejowy nie istnieje, a dróg lądowych też nie ma zbyt wielu (po co budować drogi, kiedy są rzeki) nie marudź, kiedy przewoźnik zdecyduje się upchnąć w łódce spory, według ciebie, nadkomplet osób i ich najdziwniejszych bagaży, jak żeliwne czajniki i beczki z olejem silnikowym. Oberwuj, jak niemożliwe staje się możliwym i ucz się.
Nie protestuj, jeśli cena rejsu wyda ci się wygórowana i widziałeś, jak Laotańczyk, który stał tuż przed tobą, płacił dwa razy mniej. Bądź zadowolony, że nie odesłali cię do agencji turystycznej dla „falang” (białasów), gdzie zapłaciłbyś jeszcze sporą prowizję.
Nie krzyw się nawet, kiedy okaże się, że z trudem załadowanej łodzi nie można uruchomić, bo do silnika dostała się woda. Możesz wysiąść i zapalić, bo paczka papierosów kosztuje mniej niż 2zł, albo zaakceptować swój los i być jak woda.
Jeśli zamówisz coś w restauracji, a tak głównie będziesz się żywił, bo supermarketów w Laosie nie uświadczysz, bądź przygotowany nawet na godzinne oczekiwanie oraz wiedz, że dania dla kolejnych biesiadników będą przynoszone w piętnastominutowych odstępach. Naucz się dzielić tym, co dostajecie albo zamawiaj to samo dla całej grupy.
Jeśli realizacja zamówienia podejrzanie się przedłuża, nawet jak na laotańskie standardy, możesz być pewnien, że właśnie posłano kogoś na targ po składniki.
Zadbaj tylko, by kelner zrozumiał, że ma nieprzerwanie donosić wam „Beerlao”, dumę narodowego browarnictwa.
Pamiętaj przy tym, że w Azji istnieją różne rodzaje „tak”, a „OK” oznacza zazwyczaj „skąd ci to przyszło do głowy?”. Nie próbuj tego zrozumieć i zdaj się na mowę ciała.
Do psów czekających pod twoim stołem, aż skończysz jeść, tak jak i do much, z którymi dzielisz się posiłkiem, już się z pewnością przyzwyczaiłeś, więc jeśli nawet do świeżo zaparzonej kawy wlejesz sobie wraz z mlekiem z puszki rój mrówek… bądź jak woda.
Z takim pozytywnym nastawieniem, pełni zrozumienia i łagodności przejechaliśmy północny Laos, nie szukając zabytków ani wysokiej kultury, których tu bynajmniej nie ma, a kontaktu z lokalnymi mniejszościami i świata, jakiego nie znamy.
Najpierw odkryliśmy zakurzone miasteczko Muang Sing, dawny francuski fort położony w obrębie opiumowego Złotego Tójkąta, wciśnięty między granicę birmańską i chińską, gdzie nie ma nic, poza zapierającymi dech w piersiach widokami gór, polami ryżowymi i wyjątkowo kojącą atmosferą.
Tu po raz pierwszy spróbowaliśmy ryżowego bimbru „laolao”, poznaliśmy zamiłowanie Laotańczyków do karaoke i nauczliśmy się obchodzić pensjonat dookoła przed wybraniem pokoju, ponieważ za każdą jego ścianą może potencjalnie znajdować się kurnik.
Tu też zostaliśmy osaczeni przez trzy kobiety z plemienia Akha, które chciały nam sprzedać swoje wyroby, ewentualnie opium i kiedy dla świętego spokoju kupiliśmy od każdej po parę bransoletek, pojawiła się czwarta i symulując płacz zaczęła prezentować swój towar.
Uprzejme odmowy nie pomogły, więc goniła nas przez pół miasta przeklinając ile wlezie, aż dopadliśmy motocykli.
Potem dotarliśmy do Oudomxay. Przymusowy przystanek, miasteczko, po którym niczego się nie spodziewaliśmy, okazało się przyjemnym zaskoczeniem.
Wyjątkowo restauracje i pensjonaty nie są tu nastawione na zachodnich turystów, a chińskich robotników budowlanych, co owocuje ciekawym zderzeniem kultur, zwłaszcza kiedy, jak to miało miejce w naszym przypadku, chiński robotnik budowlany pomyli pokoje i zastanie cię w nieformalnym stroju. Trudno powiedzieć, kto był bardziej zmieszany.
Dodatkowo trafiliśmy na buddyjskie święto, mieliśmy więc szczęście obserwować papierowe lampiony unoszące się w niebo i fajerwerki. Weszliśmy też w bliższy kontakt z mnichami, a właściwie nowicjuszami, którzy wykazali, jak wszyscy chłopcy w ich wieku, większe zainteresowanie sprawami futbolu niż religii.
Nie mają chyba duchowni w położonym poza turystyczną trasą Oudomxay zbyt często szansy, by ćwiczyć swój angielski, byli zatem wyraźnie chętni do rozmowy, a już zupełnie zafascynowani naszymi książkami i zdjęciami.
Zwiedziliśmy także Phongsali przy granicy chińskiej, najwyżej położoną (1400 m n.p. m.) stolicę prowincji w Laosie, zimną, pogrążoną we mgle, jedyne miasto, gdzie od 5.30 rano sączy się z megafonów komunistyczna propaganda.
W Phongsali zaobserwować można jednak wiele żyjących w zgodzie mniejszości etnicznych i spóbować wyjątkowo zróżnicowanego jedzenia a także lokalnej herbaty, pochodzącej z jednej z najstarszych na świecie plantacji. Staliśmy się tu też przypadkowymi uczestnikami dwóch przyjęć: z okazji chrzcin, a także… pogrzebu.
Jeśli wydaje wam się trudne do zrozumienia, jak szukając kolacji można trafić na pogrzeb, już tłumaczymy, że wkroczyliśmy pewnie do restauracji, widząc tam ludzi spożywających jakieś przekąski, popijających laolao i grających w karty.
Nikt nas bynajmniej nie wyprosił, wprost przeciwnie, zatem wypiliśmy za udane życie nieboszczki, a kolejnego dnia, już nieco ośmieleni, za obiecujące życie niemowlęcia, pośpiewaliśmy karaoke i wręczyliśmy skromny prezent w dolarach. Tak gościnni są mieszkańcy surowej, górskiej północy Laosu.
Potem z biegiem rzeki dotarliśmy do Muang Khua, małego „portowego” miasteczka, które wydało nam się tropikalnym rajem w porównaniu z Phongsali. Z radością schowaliśmy kurtki do plecaków.
Jedzenie za to się pogorszyło, więc pocieszaliśmy się pijąc Beerlao na tarasie z widokiem na rzekę, obserwując tarzające się w błocie prosiaki i całe rodziny przychodzące nad rzekę, by odbyć wieczorną toaletę czy wyprać bieliznę.
Że była to sobota, w miasteczku odbywało się wesele, które jednak, pamiętając jeszcze kac po chrzcinach, obeszliśmy szerokim łukiem.
Widoki nad rzeką Nam Ou między Phongsali a Luang Prabang są wyjątkowo malownicze i uznaje się tę trasę za jedną z najpiękniejszych w całej Azji Płd. – Wsch. Nie dłużyła nam się zatem wodna droga do Muang Ngoi Neua, ostatniego przystanku przed kulturalną stolicą Laosu, Luang Prabang, a zatem powrotem do cywilizacji.
Muang Ngoi Neua, osiągalne tylko od strony rzeki, bez samochodów, internetu, a nawet bez elektryczności (nieliczne generatory włącza się codziennie zaledwie na 4 godziny, między 18. a 22.), jest mimo to pełne turystów, o których zabiegają liczne restauracje, bary, sklepy, pralnie, a nawet szewcy i salon masażu, nie mówiąc już o właścicielach agencji turystycznych, oferujących zorganizowane wyprawy trekkingowe z pobytem w wiosce plemiennej.
Klimatycznie robi się wieczorem, gdy w domach palą się świece, a turyści spacerują po ulicach z latarkami na czole, dodając jeszcze jeden idiotyczny element do swojego stroju, który wygląda zazwyczaj, jakby pochodził w całości z najnowszej kolekcji Decathlonu albo India Shop’u, lub co najgorsza, wprost od rolników pracujących przy ryżu, jak w przypadku tzw. mimetycznych turystów, noszących spiczaste bambusowe kapelusze i przykrótkie lniane spodnie.
Krajobrazy w Muang Ngoi Neua nie mają sobie równych i pozostanie ona chyba naszą ulubioną mieściną w kraju. Koniecznie trzeba tu wynająć bungalow z tarasem wychodzącym na rzekę, położyć się w hamaku, obserwować motyle i… być jak woda.
Ahhhhhh!!!!! qué recuerdos tan bonitos!!!!!! Qué país, qué gente!!!! Y, ¿que me dices de los gallos?
Increíble la cantidad de gallos que hay por el país, que te despiertan cada día por la mañana, incluso cuando una quiere dormir un poquito más…. Ellos no entienden de eso… Cuando empieza el día, empieza a clarear, ellos hinchan los pulmones y kikirikí!!!!!! kikirikí!!!!!!!! despiertan a todos los laosianos y no lasianos. Algunos deben tener alguna alteración del sueño, porque en Oudomxai, cantaron a partir de las 2 a.m. ja, ja, ja, ja, ja…
¿Cómo es posible que en medio de la capital, también te despierte un gallo con unos pulmones de hierro? Forman parte del viaje…sin ellos, sin la BeerLao, sin el sticky rice, sin el laap, sin las sonrisas, sin la extrema amabilidad, etc…, no sería lo mismo!!!!!
Muchas gracias Laos!!!!!!