Tanzania była na przełomie XIX i XX wieku częścią kolonii niemieckiej, a Góry Usambara w regionie Tanga Niemcy upodobali sobie najbardziej ze względu na łagodny, suchy klimat, który przypominał im Alpy i nieobecność chorób. Ich stolica, Lushoto, nazywała się wówczas Wilhelmsthal.
Z Tangą to było tak, że byliśmy tam umówieni z dwoma Węgierkami. Z mapy wynikało, że z samej północy Zanzibaru, gdzie się znajdowaliśmy, można popłynąć raczej do Pangani, zamiast wracać na prom do Stown Town i jechać lądem przez Dar Es Salaam aż do Lushoto.
Chociaż przewodnik podawał, że takie połączenia istnieją, znaleźć łódź nie było już tak łatwo.
Niektórzy mówili, że jak zbierze się wystarczająca ilość osób, które mają jakieś interesy do załatwienia w Pangani, to rybacka łódź zabiera pasażerów za drobną opłatą. Ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, kiedy taka łódź odpłynie, natomiast proponowali, że możemy wynająć całą łódź z kapitanem za 200 dolarów. I wyruszać trzeba by było przed świtem, kiedy ocean jest jeszcze spokojny.
Kiedy usłyszał to nasz kolega, zaczął nas błagać, żebyśmy na tą łódź nie wsiadali. Koleżanka prawie się popłakała, bo lokalne promy z Zanzibaru, jak MV Spice w 2011 r. zbierały już w przeszłości tragiczne żniwo. Dla pieniędzy łatwo się tu przymyka oczy na przepisy bezpieczeństwa. Komentarze w internecie od osób, które wybrały się na rybackiej łodzi na otwarte wody Oceanu Indyjskiego były jednoznaczne – „jeszcze po kilku latach mam koszmary, jak Ci życie niemiłe to spróbuj.”
Zatem pokonaliśmy całą drogę z powrotem do Dar i dalej do Tangi lądem, co zajęło nam dwa dni, ale zaoszczędziliśmy 130 dolarów i z pewnością wiele nerwów. Możliwa jest też podróż samolotem z Zanzibaru do Dar, która będzie najpewniej najkrótszym lotem w twoim życiu, bo trwa zaledwie 17 minut, ale widok rafy koralowej z lotu ptaka jest bezcenny.
Lushoto w Górach Usambara przywitało nas pięknymi widokami i okazało się przyjemnie chłodne, różnica 10 stopni okazała się zbawienna. Wciągnęliśmy na siebie długie spodnie, bluzy z rękawami i poszliśmy coś zjeść w ulicznej restauracji, czyli na drewnianych ławach wystawionych na asfalcie.
Kuchnia suahili nie jest zbyt różnorodna. Można zjeść kurczaka z frytkami, wołowinę z ryżem i fasolą albo rybę. Jest za to tanio i swojsko. Czekając w kolejce do grilla nawiązaliśmy ciekawe znajomości z wykładowcami z tutejszego uniwersytetu.
Góry Usambara cechuje niezwykła różnorodność biologiczna, samych drzew ten liczący zaledwie 400 tysięcy hektarów teren ma 684 gatunki, czyli około 10 razy więcej niż cała Europa Zachodnia. Fauna tutejszych lasów, oddzielonych wiele milionów lat temu od lasów deszczowych Afryki Centralnej i od około 30 milionów lat nie dotknięta żadną zmianą klimatu, posiada także wiele endemicznych gatunków, w tym na przykład 8 występujących tylko tutaj oraz 43 zagrożone gatunki motyli. Największym wrogiem lasu tropikalnego jest człowiek.
Niemcy wiele zainwestowali tu w rozwój rolnictwa i prowadzili eksperymenty botaniczne testując uprawy kauczukowca i bawełny. Spodziewali się, że żyzność lasu tropikalnego zależy od jego gleby, jednak pomylili się, gdyż parę lat po wycięciu drzew ziemia jałowieje. Marzenia wczesnych kolonialistów o najobfitszych na świecie zbiorach kawy legły w gruzach przynosząc im ogromne straty. Okazało się, że bardziej odporna na słabą jakość gleby jest herbata. Dobrze przyjęły się tu też drzewa owocowe z Europy oraz drzewo chinowe z Peru, z którego produkowano lekarstwo na malarię.
Wioski w Górach Usambara najlepiej podziwiać wędrując pomiędzy nimi pieszo i ocierając się o lokalny folklor. Z Lushoto do Mtae, urokliwie położonej w chmurach, na wystającej skale wsi zagubionej w czasie idzie się około tygodnia. Jedna strona wioski wygląda już na kenijską równinę. Z drugiej można przy dobrych warunkach zobaczyć Kilimandżaro. A w nocy dywan gwiazd, który zapiera dech w piersiach.
Ta wioska mogłaby się znajdować gdziekolwiek na świecie, w Tajlandii, w Boliwii, czy też dokładnie tam gdzie się znajduje, na granicy tanzańsko-kenijskiej. Jej idylla jest uniwersalna dla świata nieskażonego cywilizacją.
Pokoje w maleńkich domkach gościnnych przypominają cele i żeby mieć ciepłą wodę, trzeba poprosić gospodynię, aby napaliła w piecu. Za to człowiek dowiaduje się, że jednym kubłem gorącej wody mogą umyć się cztery osoby.
W lokalnej restauracji, której drewniany budynek ma ze 150 lat, zbierają się codziennie wieczorem starsi mieszkańcy w tradycyjnych kolorowych strojach, żeby pooglądać wspólnie telewizję, poplotkować albo zjeść ugali. Zapomniałabym o tym tradycyjnym daniu z mąki kukurydzianej, które jest po prostu kulą ciasta, moczonego w warzywnym sosie dla poprawy smaku.
Autobusy z całego kraju, gdyż jest to ostatni przystanek „na krańcu świata”, stają tu na stromej ścieżce, a kierowcy z pasją myją je przed wyruszeniem w podróż o świcie następnego dnia.
W luterańskim kościele misyjnym młoda Niemka prowadzi próbę chóru, który ma za kilka miesięcy polecieć na występy do Niemiec. Śpiewacy, bębniarze i trębacze, głównie dzieciaki, są niesamowicie podekscytowani.
Z przyjemnością stwierdzamy, że jest wśród nich syn restauratora, dzięki któremu tylko mamy co jeść, gdyż nikt inny nie rozumie tam po angielsku. Chłopak przychodzi się przywitać, żeby pochwalić się kolegom, że nas zna.
Nauczycielka śpiewu proponuje nam też darmowy nocleg w domu misyjnym. My jednak śpimy na kwaterze u niemal ślepego staruszka, który oprowadza nas po wiosce trzymając za rękę. Za nic w świecie nie zamienilibyśmy takiego gospodarza nawet na niemiecką jakość.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!