Żeby było z góry jasne, nigdy nie stanęliśmy na szczycie Uhuru, czyli wierzchołku Kilimandżaro,  dachu Afryki. Chociaż jest to jedyna góra na świecie tej wysokości, której zdobycie nie wymaga przygotowania alpinistycznego, cena tej wyprawy to minimum 1500 dolarów, co zwłaszcza na Afrykę jest sumą astronomiczną.

Kilimanjaro, Tanzania, Africa, fot. M. Lehrmann

Kilimanjaro, Tanzania, Afryka, fot. M. Lehrmann

Wydanie takiej kwoty na wspinaczkę kłóci się z naszą ideą budżetowego podróżowania.

Słyszeliśmy też mrożące krew w żyłach historie ludzi, którzy tak byli zdeterminowani ją zdobyć, że nawet bardzo źle się aklimatyzując ignorowali wskazówki przewodnika by zawrócić. Ci ludzie byli gotowi umrzeć za 1500 dolarów. Tylko 40 procent śmiałków dociera na szczyt, a każdego roku przypada około 10 przypadków śmiertelnych.

Wiedzieliśmy zatem, że nie będziemy jej zdobywać, ale mieliśmy nadzieję, że przynajmniej ją zobaczymy.

Szkoła podstawowa pod Kilimanjaro, Tanzania, Africa, fot. M. Lehrmann

Szkoła podstawowa pod Kilimanjaro, Tanzania, Afryka, fot. M. Lehrmann

Kilimandżaro jest górą bardzo kapryśną. Nawet z leżącego tuż u jej stóp miasta Moshi można ją zobaczyć tylko w sprzyjających okolicznościach pogodowych.

Największe na to szanse są o świcie. Po dwóch dniach nastawiania budzika i rozczarowania brakiem widoku góry, zaczęliśmy się powoli nieco denerwować. Wyjechać nie ujrzawszy Kilimandżaro?

DSCN0278

Dżungla na niższych stokach Kilimanjaro, Tanzania, Afryka, fot. M. Lehrmann

Góra opanowała moją podświadomość. Przez kolejne dwie noce miałam sen, że jestem na jej szczycie i nawet bawię się śniegiem, który tam znalazłam. Rano wstaję i góry znowu nie widać, chociaż wiem, że tam jest.

Postanowiliśmy pomóc szczęściu i pojechać na skraj parku narodowego, skąd zaczyna się wspinaczka, by powędrować po niższych stokach góry.

Zielone tereny regionu Kilimanjaro, Tanzania, Afryka, fot. M. Lehrmann

Zielone tereny regionu Kilimanjaro, Tanzania, Afryka, fot. M. Lehrmann

Tam, w gęstej, tropikalnej dżungli ukryte są wysokie wodospady i punkty widokowe. Tu jednak przyzwyczajanie lokalnych, że turyści mają pieniądze, daje katastrofalne skutki.

Pewien natrętny młodzieniec zaczepił nas tuż po wyjściu z autobusu oferując swoje usługi przewodnicze i trochę nam zajęło, żeby się go pozbyć. Śledził nas następnie przez kilka kilometrów na motocyklu, o czym nie mieliśmy pojęcia, spacerując sobie i rozmawiając. Tych wodospadów jest kilkanaście, ale on poszedł właśnie za nami i skręcił dokładnie w drogę do tego, gdzie my.

Moshi, miasto pod dachem Afryki, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Moshi, miasto pod dachem Afryki, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Kiedy zobaczyliśmy go na drodze, jeszcze raz uprzejmie i stanowczo poprosiliśmy, żeby nas zostawił. Wydawało nam się, że posłuchał, bo zazwyczaj to działa. Ten pasożyt jednak był ewidentnie pijany i nie w smak mu było przepuścić szansę na łatwą gotówkę.

Przy wejściu na działkę, na której znajdował się wodospad, zaczął z nami wędrować jej właściciel, starszy mężczyzna. I nagle, na krawędzi klifu, pojawił się nasz prześladowca. Domagał się oczywiście pieniędzy, krzycząc że jesteśmy na jego ziemi, i mamy mu wręczyć tyle, ile on sobie zażyczy. Nie chciał nam pozwolić zawrócić. Nie pomogła obecność starszego mężczyzny, którego angielszczyzna była niemal zerowa i tylko rozkładał ręce.

Moshi, miasto pod dachem Afryki, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Moshi, miasto pod dachem Afryki, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Zaczęliśmy wszyscy mówić podniesionymi głosami i mocno gestykulować. Za chwilę doszłoby do rękoczynów, a staliśmy na skraju przepaści. W tej chwili spadł na nas gorący równikowy deszcz i przy całej tej niesmacznej sytuacji tyle było potęgi w naturze, żeby rozgonić agresywne towarzystwo. Zeszliśmy do wioski nie zobaczywszy żadnego wodospadu, a tym bardziej Kilimandżaro, za to ciągnąc za sobą ogon w postaci żądnego kasy psychopaty.

Poprosiliśmy lokalnych, aby pokazali nam alternatywną drogę do stacji autobusowej, żeby go zgubić.  Mając za przewodniczki dwie kolorowo ubrane panie skróciliśmy trasę przecinając parujący po deszczu, wibrujący życiem las.

DSCN0289a

Oto i jest, Kilimanjaro, Moshi, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Następnego dnia rano góry znowu nie było widać, więc wybraliśmy się do innej wioski tuż u stóp Góry, jak po prostu lokalni określają majestatyczny szczyt. Takiej, gdzie nie ma żadnych wodospadów ani niczego, co mogłoby przyciągnąć turystów, a co za tym idzie, naciągaczy. Uprzejmy mężczyzna powiedział nam, że koło szkoły podstawowej jest miejsce widokowe. Ale chmury były gęste i nawet zaczęło padać.

Siedzieliśmy przez dwie godziny na polu kukurydzy obok szkoły, słuchając jak dzieci deklamują alfabet i gapiąc się w przewalające się cumulonimbusy. Aż tu nagle oczom naszym ukazał się cud, dosłownie.

Oto i jest, Kilimanjaro, Moshi, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Na to czekaliśmy, Kilimanjaro, Moshi, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Odsłonił się łaskawie ten fragment góry ze śniegiem właśnie, wyglądający jak gałka lodów, prawie jak z mojego snu. Myślałam, że się rozpłaczę i przecierając oczy w niepewności, czy to nie majak, robiłam zdjęcia bez opanowania, dobrze czyniąc zresztą, bo zjawisko szybko rozpłynęło się we mgle po paru minut.

Wróciliśmy do Moshi szczęśliwi i spełnieni, że góra została zobaczona i że dokonało się, a taka długa była wojna podjazdowa. Co za ulga.

Piwo z widokiem na Kilimanjaro, Moshi, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Piwo z widokiem na Kilimanjaro, Moshi, Tanzania, fot. M. Lehrmann

Wieczorem poszliśmy do restauracji to uczcić. Wyszliśmy, kiedy już niemal zmierzchało, w dobrych humorach podlanych piwem, a tam przed nami GÓRA, wyrosła jak spod ziemi. Cały czas tam była, nie odsłaniając się. Ogromna, inspirująca, kapryśna, dominująca, groźna, piękna.

Wskazywaliśmy na nią palcami szukając zrozumienia wśród przechodniów, a oni tylko łagodnie się uśmiechali i kiwali głowami, nie ukrywając dumy, że mieszkają w stóp dachu Afryki.

I jeszcze regulamin hotelu religijnych właścicieli, gdzie pary nie będące małżeństwem nie mogą dzielić pokoju. Teoretycznie. Moshi, Afryka, fot. M. Lehrmann

I jeszcze regulamin hotelu religijnych właścicieli, gdzie pary nie będące małżeństwem nie mogą dzielić pokoju. Teoretycznie. Moshi, Afryka, fot. M. Lehrmann

 

 

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *