Podróżowanie po Argentynie jest ze względu na odległości bardzo drogie, dlatego dobrze się zastanów, zanim wydasz pieniądze na bilet.
Rozważywszy wszystkie za i przeciw, z bólem serca odrzuciliśmy możliwość udania się do winem słynącej Mendozy, do zobaczenia lazurowych wód i górskich szczytów Krainy Jezior czy lodowców Patagonii, by pojechać na dłużej do Buenos Aires.
Do kołyski tanga, które jest w naszej opinii jedną z najpiękniejszych i najszczerszych form sztuki.
Spektaklem, który narodził się z tęsknoty europejskich emigrantów kojonej w erotycznym tańcu z portowymi dziwkami.
Do najbardziej europejskiego miasta na kontynencie, by zobaczyć, jak żyją własnym życiem na amerykańskim gruncie dobrze nam znane idee, mity i wartości.
Szukaliśmy piękna i wzruszeń, będąc w podróży już tak długo, że powoli zaczęliśmy się z emigrantami utożsamiać.
Nie zawiedliśmy się w kwestii wrażeń.
W godzinę po przybyciu do Buenos Aires, w samo południe, w centrum miasta, w dzień Palmowej Niedzieli potomek tych, co to budowali Argentynę na podwalinach tradycji śródziemnomorskiej, w sposób tyle bezczelny, co elegancki pozbawił nas bagażu podróżnego.
Przepadł plecak, w którym były nasze najcenniejsze rzeczy: komputer z dużą ilością materiału do bloga i aparat fotograficzny ze zdjęciami i filmami z podróży.
Zaczęliśmy zatem zwiedzanie miasta od komisariatu policji, gdzie z pomocą przysłanego nam na pomoc tłumacza zgłosiliśmy kradzież. Poszło gładko i wręczając nam raport dla ubezpieczyciela, nasz jedyny dowód istnienia nieodżałowanych zdjęć, policjant życzył nam miłego pobytu w mieście. To miał być żart?
Ponieważ do zdarzenia doszło tuż przed budynkiem banku, tłumacz z zaangażowaniem poradził nam udać się do jego administratora, by wydobyć nagrania z kamer.
Następnego dnia wróciliśmy zatem na miejsce rabunku, gdzie miał właśnie miejsce podobny incydent!
Pod ścianą kamienicy siedział nerwowo łyskając białkami oczu młody skuty kajdankami chłopak, a obok niego policjanci z kilku radiowozów rozmawiali ze szlochającą dziewczyną, której to próbował przed chwilą wyrwać komórkę. Dziewczyna miała szczęście i złodzieja zatrzymał jeden z przechodniów.
Policjanci ożywili się nieco słysząc, że jesteśmy ofiarami rabunku, który wydarzył się tu dokładnie dobę wcześniej i kazali przyjrzeć się chłopakowi. Nie mogliśmy jednak stwierdzić z całą pewnością, że był to ten sam sprawca i nasze pięć minut się skończyło.
W banku wykręcono się potrzebą nakazu sądowego, chociaż w ludzkim odruchu przyjęto nas miło i podano chusteczkę na otarcie łez wyjaśniając, że to niebezpieczna dzielnica jest. Takie oczywiste.
Na posterunku policji turystycznej natomiast znużony podobnymi przypadkami starszy policjant orzekł chłodno, co następuje.
Wartościowe rzeczy są już na czarnym rynku, a „bezwartościowe” w koszu. Może w waszym kraju jest inaczej – stwierdził wyzywająco, na co pokiwaliśmy przecząco głowami – ale to jest Argentyna – podsumował.
Choć w głębi ducha od początku wiedzieliśmy, że nic nie możemy zrobić, nikt nigdy nas nie okradł, a z całą pewnością nie byliśmy gotowi na taki cios w naszym wymarzonym Buenos Aires.
Stąd wściekłość, która pojawiła się tuż po fazie zaprzeczenia (nie, to niemożliwe) i fazie rozpaczy (nie chce mi się żyć) i potrzeba wyładowania jej w działaniu.
Musieliśmy jednak wkrótce pogodzić się z faktem, że pierwszy Porteño (mieszkaniec Buenos Aires), którego spotkaliśmy na swej drodze, miał na spotkania kultur nieco inny pogląd niż my.
Sprzedał potem pewnie nasz wartościowy aparat z „bezwartościowymi zdjęciami”, których nawet nie chciało mu się skasować, swojemu sąsiadowi za promocyjną cenę 300 pesos. Może jeszcze zdziwił się, że takie stare mamy komórki i takie tanie okulary słoneczne. Turyści przecież mają kasę.
A propos kasy, peso jest walutą tak niestabilną, że różnica między oficjalnym kursem wymiany a tym, jaki można uzyskać na ulicy, wynosi nawet 40 proc.
Koniecznie trzeba zatem przyjechać do kraju z solidną porcją gotówki w dolarach, euro lub brazylijskich realach, którą wymienia się na ulicy Florida.
Stoją tam koniki, często niewinnie wyglądające młode dziewczęta, które pytają o sumę, jaką chcesz wymienić. Następnie negocjujecie stawkę, dziewczyny konsultują się telefonicznie z szefami, jakby chodziło o super poważne rozgrywki giełdowe.
W końcu zabierają cię na przypieczętowanie transakcji do obitego papierem pakowym lokalu. Nigdy w życiu byś tam sam nie trafił. W środku siedzi pani w okienku i sprawnie liczy banknoty.
Wymiana pieniędzy to kolejny epizod z dreszczykiem, jaki przypada w udziale turystom w Argentynie. My dodaliśmy jeszcze do naszego mrocznego doświadczenia wizytę na ulicy lombardów, gdzie szukaliśmy „nowego” aparatu fotograficznego.
Po cichu fantazjowaliśmy, że mógłby być nam dany Wielkanocny Cud w postaci odnalezienia naszego własnego. W ponad 2,5 milionowym mieście lombardów są jednak tysiące.
Wieczorem chcieliśmy znowu poczuć się jak naiwni, zaślepieni urokiem miasta turyści i wybraliśmy się do żyjącego tangiem San Telmo. Spotkaliśmy tam w kawiarni Amerykanina, któremu tuż po przyjeździe do Buenos ukradziono torbę podróżną spod stolika w restauracji.
Gdzie my do cholery przyjechaliśmy, zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać?
I czar prysł.
Za to podróżowanie stało się lżejsze. O złudzenia. Trzeba było jednak jechać lepiej na lodowiec.
Przykro mi że was okradziono ale mam nadzieję że mimo wszystko dalej lubicie Buenos, kradzieże zdarzaja się wszedzie. Ja naczytalam się trochę przed wyjazdem dlatego pilnowalam wszystkiego czujnie i obyło się bez takich przygod. Pozdrawiam;