Udając się na północ Birmy do stanu Shan, spodziewaliśmy się zastać bardziej rześki klimat. Czego jednak się nie spodziewaliśmy, to to, że fala chłodu uderzy w nas już w autobusie.
Klimatyzacja w dalekobieżnym autobusie wydaje się zbawiennym wynalazkiem, kiedy wsiadasz na pokład w dusznym Yangoon. Zmieniasz o niej zdanie całkowicie, kiedy temperatura powietrza w nocy spada, a kierowca wydaje się tego nie zauważać.
Wszyscy natomiast pasażerowie, zamiast poprosić o wyłączenie klimatyzacji, pokornie wyciągają z bagażu kurtki, czapki i rękawiczki. Rzeczy, których jak się domyślacie, nie posiadamy.
Birmańczycy to pełni godności ludzie, którzy cierpliwie znoszą liczne przystanki, na których wszyscy muszą wysiąść z autobusu, by zapobiec kradzieżom i mało przyjemne kolejki do drewnianej toalety.
Na pierwszym postoju kupujemy koc. Na drugim postoju kupujemy lokalną whisky, która na szczęście jest śmiesznie tania i pozwala lepiej znosić niskobudżetowe propagandowe wideoklipy, które kierowcy puszczają w autobusie.
Jak w całej Azji, zazwyczaj ich bohaterami jest para młodych kochanków uganiająca się za sobą po polu ryżowym i nucąca smętnie o miłości czekającej na spełnienie.
Czego również się nie spodziewaliśmy to to, że do Nyaung Shwe nad Jeziorem Inle dotrzemy w środku nocy. Wciąż zaspani trzęsiemy się z zimna i owijamy we wszystkie najcieplejsze rzeczy, jakie posiadamy.
Temperatura jest niższa o jakieś 20 stopni niż tam, skąd przybywamy. W lokalnej herbaciarni kobiety czekające do świtu na targ grzeją się przy ognisku.
Taksówkarz zabiera nas do centrum miasteczka, za wstęp do którego musimy zapłacić! Słysząc, że nie zarezerwowaliśmy hotelu ostrzega nas, że nie będzie łatwo.
Na dowód pokazuje wywieszki na bramach kilku hoteli, które mijamy. Wszystkie głoszą: nie mamy wolnych pokoi, proszę nie dzwonić!
Nie jesteśmy pewni, czy znający pory przyjazdu autobusów właściciele nie chcą po prostu, by budzić ich w nocy, czy rzeczywiście nie ma w tym mieście wolnych łóżek. Lądujemy w miejscu postoju taksówkarzy, by zaczekać do rana.
Z zimną krwią odrzucamy oferty hoteli za 25 dolarów, które taksówkarze chcą nam załatwić dzwoniąc do znajomych.
Płacenie takich stawek za noc hotelarzom powiązanym z reżimem, kiedy ich pracownicy zarabiają po 3 tys. kyat (ok. 10 zł) dziennie pracując bez żadnych dni wolnych, wydaje nam się niewybaczalne.
Taksówkarze patrzą na nas wtedy, jakbyśmy spadli z księżyca. Nawet te pokoje, według nich, wkrótce się zapełnią.
Z obrzydliwie uprzejmym uśmiechem informują nas, że nocowanie obcokrajowców w prywatnych domach jest nielegalne, co już wiemy, więc nie możemy liczyć na przekupienie żadnego wieśniaka.
Jak się obawiam, spanie na ulicy też jest nielegalne, nawet gdyby pozwalał na to klimat.
Teoretycznie, jeśli wszystkie hotele w mieście są pełne, można prosić o przenocowanie na podłodze w klasztorze, ale mnisi też mają swoje obawy.
Kiedy jest na tyle ciepło, by opuścić murowane schronienie, udajemy się na misję i nie bez trudu znajdujemy pokój za 14 dolarów.
Na więcej nie liczymy. Mniej szczęścia ma młodziutki Argentyńczyk poznany w autobusie, który nic już nie znalazł i któremu nawet mnisi nie okazali litości.
Zmuszony jest tego samego dnia opuścić miasto nocnym autobusem. Chce jednak zobaczyć Jezioro Inle, dlatego nie tracąc czasu dobijamy targu z właścicielem łódki.
Standardowy dzień na jeziorze obejmuje zwiedzanie kilku warsztatów tradycyjnych dla regionu rzemiosł, jak tkactwo, złotnictwo czy wyrób cygar. Wkrótce mamy ochotę, by zabrano nas gdzieś, gdzie nie będą próbować niczego nam sprzedać.
Udajemy się zatem w stronę pływających ogrodów, gdzie mieszkający na jeziorze rolnicy uprawiają swoje grządki i targu na wodzie, gdzie swoje plony sprzedają.
Zobaczyć tu można imponujące domy na palach, a właściwie całe wioski, łącznie ze szkołami i świątyniami.
Wszystkie łodzie zawijają też do tekowego klasztoru Nga Hpe Chaung, znanego jako Klasztor Skaczącego Kota. Podobno pokazy akrobatycznych sztuczek w wykonaniu kotów były pomysłem mnichów na zdobycie większych datków.
Turystów było chyba jednak zbyt wielu, bo braciszkowie szybko się tym interesem znudzili i koty przechadzają się po klasztorze leniwie, nawet nie myśląc o skokach. Mimo to pewna młoda Australijka pyta nobliwego mnicha, czy może sprawić, by koty skakały, jeśli mu zapłaci.
Po drodze mijamy rybaków zręcznie sterujących łodziami przy użyciu nóg, co jest ich popisowym numerem.
Pogoda jest piękna, powietrze przejrzyste i kolory ostre, dlatego wyjątkowo nam się na jeziorze podoba. A może po prostu jesteśmy niewyspani, dlatego niewybredni. Monotonny dźwięk silnika działa kojąco.
Przesympatyczny młody sternik zachęca nas, by wskoczyć do wody, kiedy czekamy na środku jeziora na zachód słońca. Popalamy anyżowe cygara, które zakupiliśmy w manufakturze. Po zapadnięciu zmroku okropnie marzniemy na pędzącej łodzi w drodze powrotnej do Nyaung Shwe.
Właściciel łodzi bierze dla siebie wszystkie pieniądze, jakie mu wręczamy. Ile z tego zobaczy sternik, który zdążył już odpłynąć w noc?
Cieszymy się, że mamy gdzie spać, choć okno w pokoju, jak się wkrótce okazuje, jest pozbawione szyby.
Następnego dnia wypożyczamy rowery i jeździmy po okolicy, gdzie na wysokości 1000 m. nad poziomem morza natrafiamy na… winnicę.
W Red Mountain Estate wino produkuje się od 2008 roku korzystając z włoskiej technologii i francuskich sadzonek.
Jak informuje nas uprzejma pracownica, najlepiej w tym klimacie przyjęły się szczepy Sauvignon Blanc, Cabernet Sauvignon, Pinot Noir i Shiraz-Tempranillo.
Właścicielem winnicy jest przywódca jednego z lokalnych klanów i reprezentant swoich ludzi w parlamencie, który dobrze wyczuł moment otwarcia interesu. Klienci to głównie turyści z zachodu.
Degustacja lokalnych produktów łagodzi surowość stanu Shan i narastającą w nas frustrację z powodu klimatu zniewolenia, jaki tu panuje. My nasze zakazy i nakazy, jak po raz pierwszy z goryczą zauważamy, będziemy musieli znosić zaledwie przez nieco ponad dwa tygodnie.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!