Trzydniowa wyprawa do dżungli na północny zachód od Chiang Mai, mimo że miała być w założeniu ucieczką od cywilizacji, więcej nas nauczyła o tajskiej mentalności niż pobyt w mieście.

Prysznic w wodospadzie, fot. M. Lehrmann

Prysznic w wodospadzie, fot. M. Lehrmann


Nasi przewodnicy, Mister San oraz samozwańczy Jungle Man, tak jednak młody i mizerny, że nazywaliśmy go pieszczotliwie Jungle Boy’em, dostarczali nam nieustannej uciechy.

Mimo że powtarzali te same żarty przez cały czas, nie było osoby, która pozostałaby obojętna na urok ich łamanej angielszczyzny, niezmąconą podogę ducha i nagminne używanie imienia Buddy swego nadaremnie.

Nawet wyświechtane powiedzonko w Tinglish „Same, same, but different” nabierało w ich ustach szczególnego znaczenia i za każdym razem idealnie oddawało sytuację.

Dżungla okazała się niezbyt groźna. Tak, maszerowaliśmy po 4 godziny dziennie pod górę, z góry, przez rzeki i pola ryżowe w 30 stopniach, i pot lał nam się po tyłkach. Tak, widzieliśmy jakieś mniejsze węże i pająki, i próbowaliśmy dzikich owoców lasu. Tak, spływaliśmy tratwą po rzece Mae Wang i jeździliśmy na słoniach.

Przystanek w dżungli, fot. M. Lehrmann

Przystanek w dżungli, fot. M. Lehrmann

Tu miał miejsce jedyny naprawdę emocjonujący moment. Poganiacze wykorzystywali do wożenia turystów całą słoniową rodzinę i kiedy słoń-dziecko z jakiegoś powodu zerwało się z uprzęży i ruszyło pędem przez dżunglę, słoń-matka, z naszymi przyjaciółmi Argentyńczykami na grzbiecie, z przeraźliwym rykiem zaczęła biec za nim. Przewodnik odpoczywał wówczas pod drzewem.

Kolega, który siedział na głowie słonia-matki, jednak nie potrafił nim sterować, zmuszony był zeskoczyć z niego w biegu, ku rozpaczy swojej żony, która nie widziała, gdzie upadł, za to ujrzała tuż za sobą głowę słonia-ojca.

Została sama, uwięziona w siodle, pędząc przez dżungę smagana po twarzy gałęziami drzew. Skończyło się na płaczu, kilku siniakach i zadrapaniach u obojga, jednak takie, a nawet groźniejsze historie podobno często mają miejsce. Po tym wydarzeniu tymczasowo odpuściliśmy zamiar odwiedzenia „Królestwa Tygrysów”.

Jazda na słoniu, fot. L. Ekwers

Jazda na słoniu, fot. L. Ekwers

Wracając do wyprawy, tak, nocowaliśmy w bambusowym domku u rodziny z plemienia Białych Karen, gdzie po podwórku beztrosko przechadzały się kurczaki i prosięta.

Tak, „braliśmy prysznic” w wodospadzie. Tak, jedliśmy proste posiłki z emaliowanych misek wyłącznie przy świecach i smakowały bosko, kiedy docieraliśmy do wioski po całodziennej wspinaczce przekonani, że oto jesteśmy ostatnimi świadkami pięknego, zamierającego stylu życia. Jednymi z niewielu, którym chciało się tu dojść.

Czar prysł, kiedy siedząc wieczorem przy ognisku usłyszeliśmy warkot silnika, który przerwał koncert żab w stawie, a nazajutrz odkryliśmy w szopie motocykle. Tuż za wioską znajdowała się asfaltowa droga.
W kolejnej zaś osadzie spostrzegliśmy anteny satelitarne na dachach i baterie słoneczne, które każda rodzina dostała w prezencie od państwa. Faktycznie, po zmroku w dżungli byłoby na dłuższą metę nudno bez telewizji.

Odpoczynek nad rzeką, fot. M. Lehrmann

Odpoczynek nad rzeką, fot. M. Lehrmann

Wszystkie te niespodziewane odkrycia, że przemiany cywilizacyjne w głuszy północnej Tajlandii są nieubłagane, były jednak niczym w porównaniu z lekcją filozofii, której udzielili nam przewodnicy.

Otóż kiedy popijaliśmy wieczorami zimne piwo, którego dziwnym trafem leśne plemiona mają pod dostatkiem i za drobną opłatą chętnie dzielą się nim z turystami oraz popalaliśmy jakieś lokalne ziele zawinięte w bananowe liście, przekazali nam bezcenny, moim zdaniem, morał.

Wszystkie opowieści kręciły się wokół tematu ladyboys, czyli trzeciej płci, której Tajlandczycy poświęcają mnóstwo uwagi i właściwie wszystkie żarty na temat seksu sprowadzają się prędzej czy później do tego zagadnienia.

W wiosce Białych Karen, fot. A. Mielczarek

W wiosce Białych Karen, fot. A. Mielczarek

Delikatna uroda Tajów sprawia często, że widoczne na pierwszy rzut oka różnice między płciami można łatwo zatrzeć i nie należy się dziwić, kiedy piękna, filigranowa kobieta przemówi do ciebie basem.

Ośmieleni tymi historiami chłopcy z grupy trekkingowej przyznawali się jeden po drugim, że zdarzyło im się zawiesić oko na kimś, kto wydawał im się kobietą, a z dużym prawdopodobieństwem okazał się być mężczyzną, przez co nabawili się lekkiej paranoi i chwilowo zaprzestali flirtowania z lokalnymi pięknościami.

Bambusowe bungalowy, wersja VIP dla nowożeńców, M. Lehrmann

Bambusowe bungalowy, wersja VIP dla nowożeńców, M. Lehrmann

Ladyboys pracują często w biznesie hotelarskim, gastronomicznym i turystycznym, więc o kontakt z nimi nie trudno.
Mister San zapoznał nas również z pierwszym, podstawowym podziałem ladyboys na typy.

Są to:
1. Buffalo ladyboy, czyli po prostu mężczyzna z makijażem.
2. Ladyboy, czyli mężczyzna na kuracji hormonalnej w fazie przejściowej, jednak wciąż z „bananem”.
3. Real ladyboy, czyli mężczyzna po operacji zmiany płci.
Temat ten wymaga jeszcze jednak dalszych studiów. Nie wiem na przykład, jak sytuują się tu osoby urodzone jako kobiety, które marzą o zmianie płci…

W każdym razie, mimo że morał pana San dotyczył, niespodzianka!, ladyboys, jest warty przytoczenia, jeśli potraktować go uniwersalnie.
„Try, before you die”.
Spróbuj, zanim umrzesz. Jak nie spróbujesz, nie będziesz wiedział.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *