Przed odlotem do Europy mieliśmy spędzić dwa dni w Miami i postanowiliśmy dla odmiany przeżyć je jak prawdziwi turyści. O ile to możliwe, bez szkód dla osobowości.

Spontaniczna lekcja tańca, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Spontaniczna lekcja tańca, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Hotele w South Beach były przeogromnie drogie, ale udało nam się w internecie znaleźć bardzo ciekawą willę w stylu Art Deco, w której właściciel wynajmował pokoje. Klucze do pokoju znajdowało się w skrzynce pocztowej opatrzone listem ze wskazówkami, jak poruszać się po domu.

Cała komunikacja z tajemniczym właścicielem odbywała się drogą listowną. Odręczne notatki podpisane „Ricardo” i opatrzone wizerunkiem misia pandy zastawaliśmy przypięte do drzwi i za każdym razem podziwiliśmy jego talent do pozostawania anonimowym w tak małym w gruncie rzeczy domu.
Wszystko to dodawało doświadczeniu posmak tajemnicy i luksusu oraz wywoływało skojarzenia z jakiegoś rodzaju grą, jak z poszukiwaniem skarbu.

Innych gości właściwie też się nie widywało, z wyjątkiem grupy uroczych gejów z Buenos Aires wracających z rejsu po Bahamach, którzy rozgrzewali się w salonie szklaneczką czegoś mocniejszego przed wyjściem na miasto.
Opowiadali nam co nieco o nocnym życiu Miami, ale kluby, do których się wybierali, były zdecydowania poza naszymi możliwościami finansowymi, więc uznaliśmy clubbing za zbytek.

Stylowy dom Ricardo, Miami, fot. A. Mielczarek

Stylowy dom Ricardo, Miami, fot. A. Mielczarek

Kapliczka nad kominkiem w salonie, fot. A. Mielczarek

Kapliczka nad kominkiem w salonie, fot. A. Mielczarek

Co nie znaczyło, że chcieliśmy zupełnie zrezygnować z imprezy. Stojąc na ulicy zaczepiliśmy jakąś rozbawioną grupkę pytaniem, gdzie warto by się udać o drugiej nad ranem na drinka.
Jedyny chłopak w ekipie niewiele myśląc machnął na taksówkę i zaprosił nas do środka. Było nas razem sześcioro, ale taksówkarz niespecjalnie się wzbraniał. Do baru były ze cztery przecznice, a tu się nie chodzi. Tu jest Ameryka.

Nasi nowi przyjaciele mówili jedno przez drugiego i z tej kakofonii wydobyłam jedynie, że są w Miami na szkoleniu, pochodzą z Wyoming czy jakiegoś innego stanu, o który nikt nie dba i miło im gościć przybyszy z Europy.

Powiedzieli również, że wyglądam pięknie i egzotycznie, co mogę wyjaśnić jedynie tym, że miałam na sobie kilka indiańskich ozdób z Nikaragui i Guatemali, bo blond włosy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej nie powinny się nikomu kojarzyć z egzotyką. A jednak.

Przyjęłam komplement jak przystało na damę i nie zareagowałam na następujące po nim stwierdzenie, że ewidentnie wydaję się być „poza swoją strefą komfortu”, ale dobrze próbuję to ukrywać. Zostałam po amerykańsku zanalizowana.

Hotele z widokiem na morze, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Hotele z widokiem na morze, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Wieża ratownicza, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Wieża ratownicza, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Byli jednak bardzo mili, prześcigali się w tym, kto chce nam postawić drinka i nie pozwolili płacić za skrzydełka i frytki, które regularnie wjeżdżały na stół przez całą noc.
Rozmowa szła wartko, mimo że kolejne uwagi towarzyszy wydawały nam się coraz bardziej naiwne, co wkrótce trudno nam było ukrywać. Nasi rozmówcy nigdy nie wyjeżdżali ze Stanów i dziwiły ich trochę nasze wybory dotyczące celów podróży.

Rozjaśniło nam się to trochę, kiedy sprecyzowali, że to szkolenie, o którym była mowa, to specjalizacja fryzjerska.
Pogadaliśmy sobie trochę o muzyce i filmie. Potem zapytali czy moda przychodzi do Europy z Ameryki.
Przypomnieliśmy sobie wówczas witryny sklepowe w Miami, które świeciły tzw. modą surferską, czyli tanimi bawełnianymi koszulkami i szortami we wzory.

Koszulki były upstrzone chwytliwymi nadrukami, z czego najbardziej wymowny brzmiał „Byłem w Miami, dziwko!”. Koszulki te turyści, zapewne z Wyoming czy innej Minnesoty, dumnie obnosili po ulicach.

Popołudnie na plaży, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Popołudnie na plaży, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Spontaniczna lekcja tańca, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Spontaniczna lekcja tańca, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Grzecznie odpowiedzieliśmy, że amerykańskie trendy aż tak bardzo nas nie inspirują, a moda rodzi się najprawdopodobniej jednak w Europie.

Bar był jednak bardzo lokalny, z wydziaraną kelnerką, kilkunastoma rodzajami coli do wyboru, sportem w telewizorze, bilardem, wysokimi stołkami i wahadłowymi drzwiami do toalety i bardzo nam się podobało to kulturowe doświadczenie Ameryki. Wymknęliśmy się nad ranem, kiedy podchmielone fryzjerki zaczęły przynudzać dzieląc się po kolei wyobrażeniami swoich wieczorów panieńskich.

Ponieważ nie mogliśmy złapać taksówki, szliśmy sobie w kierunku hotelu ulicą Waszyngtona, mijając sklepy całodobowe, z których wyłaniały się paczki nienaturalnie pobudzonych ziomków, podejrzane nocne lokale z zaciemnionymi szybami, przed którymi stali bramkarze jak buldogi i prostytutki nagabujące klientów w autach zatrzymujących się na światłach. Można było w końcu głęboko odetchnąć powietrzem nocnego miasta.

A w domu przydybaliśmy właściciela, który najwidoczniej miał podobne jak my upodobania do spania w dzień i włóczenia się po nocach. Okazał się nieśmiałym młodym Kubańczykiem, który pochwalił naszą opaleniznę oraz dobre maniery. Opowiedział nam też co nieco o swojej podróży do Polski, a my jemu o Nikaragui, gdzie jego brat od niedawna prowadzi biznes, a on sam nie był pewien czy warto tam jechać. Nie mogliśmy pozwolić mu tkwić takiej nieświadomości.

Espanola Way, czyli fragment historycznej wioski hiszpańskiej, Miami, fot. M. Lehrmann

Espanola Way, czyli fragment historycznej wioski hiszpańskiej, Miami, fot. M. Lehrmann

Espanola Way ma nieco cygański , artystyczny charakter, Miami, fot. M. Lehrmann

Espanola Way ma nieco cygański , artystyczny charakter, Miami, fot. M. Lehrmann

Następnego dnia postanowiliśmy zrobić szalonego i… kupić pamiątkową koszulkę.
Kiedy dyskutowaliśmy między sobą po polsku o kolorach, właściciel sklepu krzyknął z bardzo silnym obcym akcentem:
– Tu jest Ameryka, tu się rozmawia po amerykańsku! – wielce z siebie uradowany i dumny z przywileju, jakim jest możliwość codziennego posługiwania się tym językiem.

Popatrzyliśmy na niego jak na wariata. Nie chciało nam się tłumaczyć, że w Europie wszyscy porozumiewamy się ze względów praktycznych po angielsku, ale oprócz tego każdy używa rodzinnego języka i nierzadko co najmniej jeszcze jednego i że to jest prawdziwa duma i przywilej, w przeciwieństwie do amerykańskiej homogenizacji.

Jedynie autentyczna i wyluzowana zdaje się być społeczność hiszpańskojęzyczna w Miami, która na oko stanowi tam jakąś połowę populacji, przynajmniej w sektorze usług. Ci mają na amerykanizację tak zwane wyrąbane i bez skrępowania rozmawiają między sobą po hiszpańsku, a do klientów zwracają się śladowym angielskim.

Linowiec, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Linowiec, Miami Beach, fot. M. Lehrmann

Skrzywieni przez Dextera robimy zdjęcia samochodom policyjnym, Miami, fot. A. Mielczarek

Skrzywieni przez Dextera robimy zdjęcia samochodom policyjnym, Miami, fot. A. Mielczarek

Zatęskniłam wówczas do tych małych backpackerskich gett, gdzie narodowość nie ma żadnego znaczenia, każdy mówi taką żywą i elastyczną mieszanką języków, jaką zna i jaka mu najłatwiej przechodzi przez gardło, a niby to ksenofobiczne żarty mają zawsze pozytywny i dydaktyczny charakter (z wyjątkiem komentarzy o Kanadyjczykach oczywiście, bo o nich nie sposób powiedzieć czegoś pozytywnego).

W końcu sprzedawca, który reklamował się jako posiadający najlepsze ceny w Miami, rozpędził się trochę i przecenił nasze możliwości nabywcze fantazjując o rabatach, jakich mógłby nam udzielić, gdybyśmy kupowali pięć, dziesięć dzianinowych cudów. Był na tyle natarczywy, że wystraszył nas i w końcu nic nie kupiliśmy.

Wróciliśmy tam jednak po południu, kiedy zobaczyliśmy przez szybę, że wartę trzyma inna ekspedientka. I kupiliśmy koszulkę, a do niej naklejkę z nieco skromniejszym napisem „Miami Beach”, którą nam pani na miejscu doprasowała. – Tylko jedna? – nie potrafiła ukryć rozczarowania. No, jedna.

Potem poszliśmy na plażę, która i owszem, jest piękna, ale nie umywa się do plaż Ameryki Środkowej. Tamtego szyku i charakteru nie da się niczym zastąpić. Miami Beach jest jednak pełna muzyki i zrelaksowanych ludzi popijających alkohol, za których plecami czają się policjanci perfidnie wlepiający mandaty. Można się nieźle ubawić podglądając te podchody, zupełnie jak w pogodny dzień nad Wisłą.

Pożegnanie z morzem przyszło nam z wielkim trudem.

Ocean Drive, South Beach, Miami, fot. M. Lehrmann

Ocean Drive, South Beach, Miami, fot. M. Lehrmann

Ulice South Beach, Miami, fot. M. Lehrmann

Ulice South Beach, Miami, fot. M. Lehrmann

Do hotelu wracaliśmy Ocean Drive, pełnym drogich restauracji z plastikowym jedzeniem w porcjach super size i kolorowych drinków w kryształowych pucharach. Patrząc na serwowane tam homary z dekoracją wielką jak wiązanki w kwiaciarni zatęskniliśmy za naszymi rozlatującymi się drewnianymi budami ze słabym światłem z generatora na wybrzeżu Nikaragui, gdzie czekało się półtorej godziny na kolację podawaną z ryżem i fasolą. Cóż, do następnego razu!

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *