Kiedy mówiłam przyjaciołom przy świątecznym stole, że wybieram się w kolejną podróż, wszyscy pytali, czy będzie z tego blog. Bo ludzi tak łatwo się szufladkuje, że od kiedy zaczęłam jeździć  „po świecie”, niczego innego mi już przy okazji świąt nie życzą, jak tylko nowych podróży i nowych historii.

Manila, fot. A. Mielczarek

Manila, fot. A. Mielczarek

O nic innego nie pytają, jak tylko o następny kierunek, termin i plan. Jakby mi już nie było wolno posiedzieć na tyłku i ponużyć się rutyną czy pomartwić o zarobienie na te podróże pieniędzy. Jakby mnie to już nie dotyczyło.

Mnie bardziej dotyczą spadające w Azji samoloty niż poświąteczne wyprzedaże w H&M, co akurat trzeba taktownie przemilczeć. Zawsze natomiast można porozmawiać o tym co się je w tych dalekich krajach albo czy piwo jest drogie.

Nie przeczę, że nawet lubię tę swoją szufladę, a wirus podróży ma się w moim ciele bardzo dobrze i o ile przez trzydzieści lat życia potulnie znosiłam zimę, tak nagle coś we mnie pękło i już więcej nie mogę. Zima jest od odkrywania nowych lądów. Myślę czasami, że zamiast walczyć o chybotliwą równowagę psychiczną i syntetyczne szczęście stojąc w miejscu, trzeba po prostu tego szczęścia poszukać gdzie indziej. Zimą i tak nic się „na tej ziemi” nie urodzi.

To jest właśnie największa tajemnica podróżowania. Nie chodzi w nim wcale o to, co zobaczysz, ani kogo poznasz, chociaż na to akurat trzeba być wrażliwym, bo ludzie są nośnikami idei, których podświadomie poszukujesz. Chodzi o to, żeby wyjść ze swojej strefy komfortu i pozwolić sobie czuć. Jeśli uda ci się w tej grze pokonać samego siebie i ujrzeć swoje życie z uczciwej perspektywy, na którą po prostu nie jesteś w stanie się zdobyć  w swoim zastanym świecie, twoja podróż będzie udana. Do domu wrócisz odmieniony.

Osiągnięcie tego stanu staje się z upływem czasu i zdobywanym doświadczeniem coraz trudniejsze. Coraz mniej rzeczy robi na Tobie wrażenie. Raz oswojone doznania już nie stymulują w takim samym stopniu.  Inspiracje, które podczas pierwszych wyjazdów oblewały Cię jak strugi deszczu, teraz ledwo dają o sobie znać. Musisz się napracować, żeby zacząć odczuwać. Wtedy, paradoksalnie, musisz zacząć aplikować sobie mniej. Zwolnić tempo i zacząć skupiać się na drobiazgach. Poszukać prostoty. Odkryć na nowo to, co już znasz.

Nie ukrywam zatem, że nie chciało mi się już pisać o tej podróży. Poleżę sobie na słoneczku, ponurkuję – myślałam. Czy czyjeś życie zubożeje, jeśli o tym nie przeczyta? Wątpię. Relacja jednak powstała mimo mojego lenistwa i przekory, więc nawet jeśli na nią nie czekaliście, a wasze życie wcale by bez niej nie zubożało, to ją dostaniecie.

Będzie o pięknym, egzotycznym kraju, położonym w Azji, ale jakby wcale nie azjatyckim. Kraju bardzo religijnym, gdzie kierowcy autobusów żegnają się przed kursem znakiem krzyża, a załoga promów poleca rejs boskiej opiece nadając przez głośniki wspólną modlitwę.

Kraju, gdzie ostatnim widokiem żegnającym pasażerów w portach są muzykanci, co jest bardzo miłą odmianą po niektórych krajach, gdzie żegnają ich uzbrojeni po zęby ochroniarze. Kraju, gdzie każda porządniejsza restauracja ma wieczorem w programie występy na żywo i przedstawia talenty takie, że żyjące gwiazy muzyki mogą się schować, a nieżyjące… ach, nieboszczykom dajmy spokój.

Gdzie absolutnie wszyscy mówią po angielsku i tytułują się nawzajem przy każdej sytuacji „proszę Pani, proszę Pana”. Myślicie, że nadmiarem uprzejmości można się znudzić? Raczej przejść na nowy wymiar życzliwości w kontaktach międzyludzkich. Kiedy pewnego dnia miałam zły humor i coś tam bąkałam unikając konwersacji zapytali mnie po prostu czy mówię po angielsku, jakby nie mieściło im się w głowie, jak można być po europejsku gburowatym.

Tak się do tego „Madam” przyzwyczaiłam, że nie zauważyłam, kiedy została przekroczona umowna granica i pewna pani tytułując mnie w ten sposób zapytała następnie z nadzieją w głosie, czy nie potrzebuję gospodyni domowej. Czy ktokolwiek mógłby przypuszczać, że w tych zakurzonych trampkach i rozczochranych włosach mogę wyglądać jak ktoś, kto posiada dom?

Widocznie Pani pokładała we mnie większe nadzieje, niż znajomi, którzy w domu mnie już sobie wyobrazić nie potrafią. Jedną z zalet nieposiadania go jest to, że można podróżować, żałuję jednak, że zawiodłam tę panią, gdyż chętnie bym ją zatrudniła. Poziom obsługi klienta w tym kraju zakrawa bowiem na poświęcenie. Odbierając pranie z pralni otrzymałam do niego ręcznie spisaną listę pozycji, w stylu: czarna koszulka z napisem „I love Brasil”, rozmiar mały, sztuk jedna. I tak przez całe cztery kilo prania.

Dowiedziałam się z niego między innymi, że oddałam do prania skarpetki nie do pary, bo nie do pomyślenia jest, że ktoś mógłby je zgubić w tej pralni. Znowu poczułam się podle, co za beztroska. Skoro nie potrafię kontorolować nawet stanu tej szuflady, to nie powinnam chyba przestać włóczyć się po świecie, bo w przeciwnym razie będę musiała zatrudnienie gosposi poważnie rozważyć.

Wracając do sedna, chciałabym zabrać was do kraju, gdzie ludzie mają łagodne usposobienie i lubią się bawić, żyjąc od fiesty do sjesty. Niektórzy twierdzą, że są może nieco leniwi, ale tak to już bywa z wyspiarzami. Tych wysp mają ponad 7 tysięcy. Ja odwiedziłam zaledwie trzy i tyle złego mogę o tej podróży powiedzieć, że była… za krótka.

Widziałam kraj w bardzo ciekawym czasie, kiedy na wyspach odbywała się doroczna impreza w rodzaju karnawału, a sezon tajfunów nienaturalnie się przedłużył, więziąc papieża, który odwiedzał rejony dotknięte szalejącymi ostatnio wiatrami, w samym centrum kolejnego tropikalnego sztormu. Proszę Pań i Panów, „Nie z tej ziemi” zabiera Was na Filipiny.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *