Łódź, samolot, autobus, nocleg, autobus i z Karaibów przenosimy się nad Pacyfik. Ludzie w zatłoczonym miejskim autobusie w Managui są niewiarygodnie uprzejmi. Ściągają nam z ramion ciężkie plecaki i kładą na swoich kolanach.

Widok z okna hotelu, San Juan del Sur, fot. M. Lehrmann
Wiedzą, że papież i że druga wojna światowa. Bardzo żałuję, że mój hiszpański nie jest lepszy. Ale uśmiechem też można wiele wyrazić.
San Juan del Sur to naznaczony historią elegancki kurort. Mieszkamy w najstarszym hotelu w mieście, pięknym, drewnianym wiktoriańskim domu.
Nocą wiatr hula nad oceanem trzaskając okiennicami, stary budynek zdaje się chylić od podmuchów, jakby trwał ostatkiem sił dziwiąc się co rano, że jeszcze stoi.

Ulica nadmorska, w tle na wzgórzu figura Chrystusa, San Juan del Sur, fot. A. Mielczarek
Podłoga trzeszczy opowiadając rzewnie swoje dawne dzieje. Każdy krok na korytarzu odbija się drganiem wiekowych desek w pokojach. Zejście po stromych schodach do łazienki położonej piętro niżej w ogrodzie wymaga nocą w ponad stuletnim przybytku nie lada odwagi.
Oto jednak znów jest dzień. Otwieramy okiennice i mimowolnie wydajemy z siebie westchnienie zachwytu nad pięknem półkolistej brązowej plaży z zacumowanymi w porcie łodziami.
Na wzgórzu w oddali rozrastają się nowoczesne, wygodne hotele, ale za nic nie zamienilibyśmy na nie naszego nawiedzonego domu z odpadającym ze ścian tynkiem. Nad miastem góruje posąg Chrystusa z rozpostartymi ramionami, lśniący w promieniach porannego słońca.
Trzy pokolenia rodziny zarządzającej hotelem krzątają się już po obejściu, stawiając na naszym stole świeżo zaparzoną nikaraguańską kawę i miskę tropikalnych owoców. Goście leniwie przeglądają gazety wyglądając na ulicę, która budzi się do życia. Na drewnianym suficie stękając z wysiłku wiruje antyczny wentylator.
Chcemy uciec na plażę, zanim zrobi się naprawdę gorąco.
To pół godziny drogi w chmurze czerwonego kurzu na odkrytej ciężarówce, która podskakuje na wybojach. Samochód załadowany jest ludźmi i deskami surfingowymi.
Na wysmaganej wiatrem Playa Maderas słychać tylko huk fal oceanu. Dziesiątki surferów cierpliwie i metodycznie próbują złapać fale. Też postanawiamy sprostać wyzwaniu i bierzemy lekcję u doświadczonego instruktora.
Mimo że to wymagający żelaznej kondycji i niemało samozaparcia sport, dajemy się wciągnąć w desperacką walkę z żywiołem.
Surferzy obojga płci przechadzają się po plaży dumnie obnosząc swoje niewiarygodnie wytrenowane ciała. Początkujący adepci surfingu nie wyglądają jednak wcale tak samo glamour, usmarkani do pasa i plujący na oślep słoną wodą, która regularnie chluszcze im w twarz i szczypie w oczy.
Ich deski, na których ledwo udaje im się utrzymywać równowagę, mają ponad trzy metry długości i nawet nosić ich z gracją nie są w stanie.
Endorfiny zalewają nam jednak mózgi i w euforii nie dostrzegamy nawet, że nasze kolana są zupełnie purpurowe od uderzeń i wspięć na deskę. Zapominamy też o tym, że woda nie jest wcale cieplejsza niż Bałtyk latem i spędzamy w niej kilka godzin.
Z piersi wyrywa się nieskrępowany okrzyk radości, kiedy udaje nam się ujarzmić pierwszą falę i widzimy uniesiony w górę kciuk instruktora. Diacachimba!
Pod koniec dnia jesteśmy wykończeni i szczęśliwi, mimo że obolałe mięśnie zaczynają dawać się nam we znaki już przy przebieraniu. Nie możemy unieść rąk do góry!
Zachodzące nad oceanem słońce wygląda z naszego balkonu wyjątkowo malarsko. W ciągu pół godziny kolor nieba zmienia się kilkukrotnie, z pomarańczowego na czerwony, fioletowy z odbijającymi się na nim ciemnymi kształtami palm i w końcu czarny.
Ulice są znów gwarne po popołudniowej sjeście. W powietrzu unosi się zapach grillowanego mięsa. Z otwartych okien dobiegają fragmenty dialogów z telenoweli. Na balkonach dwupiętrowych zwykle domów bujają się w hamakach niewidoczne postacie. Turyści wylegają na bruk w poszukiwaniu kolacji.
Do wyboru mają wiele restauracji z bardzo zróżnicowanym menu, także europejskim. Znajdujemy nawet restaurację z oryginalnymi hiszpańskimi tapas. Po raz pierwszy od przyjazdu do Ameryki udaje nam się kupić wino i to w całkiem przyzwoitej cenie.
Przyzwyczajeni do karaibskiego tempa i ciszy chłoniemy wszystkimi zmysłami ten kalejdoskop dźwięków, obrazów, zapachów i smaków.
Późnym wieczorem nadmorskie restauracje zamieniają się w dudniące głośną muzyką dyskoteki. Deptakiem przetacza się banda młodych backpackerów w drodze z jednego do drugiego baru niosąc za sobą echo wesołych okrzyków, wyrazu młodości i beztroski. Diacachimba! – wrzeszczą.
Nawet jeśli twój hiszpański mógłby być lepszy, nie przejmuj się. Jak mówią Nica, jest diacachimba, czyli zajebiście.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!