Podróżowanie po Gwatemali nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza jeśli masz napięty program. W trakcie naszego pobytu protestujący przeciwko prezydentowi obywatele blokowali drogi, dlatego nie raz zdarzyło nam się po dotarciu rano na dworzec usłyszeć, że żaden autobus w wybranym przez nas kierunku nie wyjeżdża do odwołania.

Na rzece występują licznie rzadkie ptaki, Rio Dulce, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Na rzece występują licznie rzadkie ptaki, Rio Dulce, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Nie ma nic gorszego dla podróżnika niż tkwić w miejscu, kiedy wzywa go zew przygody. Dlatego już na początku gwatemalskiego szlaku postawiliśmy na elastyczność i zdecydowaliśmy jeździć tam, gdzie akurat autobusy puszczano.

W ten sposób trafiamy do Rio Dulce, dusznego miasteczka na wschodzie Gwatemali, które jest jednak urokliwie ułożone nad największym jeziorem w kraju, Jeziorem Izabal. Do pobliskich hosteli usytuowanych na skraju tropikalnego lasu dostać się można jedynie łódką.

Odbijające się w wodzie gwiazdy, cichy warkot silnika motorówki i odgłosy nocnej dżungli budują niesamowity klimat, kiedy podróżujesz na spoczynek do położonego tuż nad wodą drewnianego domku na palach.

Dom na wodzie, Rio Dulce, Gwatemala, fot. M. Lehrmann

Dom na wodzie, Rio Dulce, Gwatemala, fot. M. Lehrmann

Jedyny rozsądny środek transportu, Rio Dulce, Gwatemala, fot. M. Lehrmann

Jedyny rozsądny środek transportu, Rio Dulce, Gwatemala, fot. M. Lehrmann

Następnego dnia wybieramy jedyny rozsądny kierunek z Rio Dulce, czyli położone tuż na Wybrzeżu Karaibskim Livingston. Jest to miasteczko, do którego można się dostać wyłącznie drogą wodną, bądź to przez wijącą się w zielonym kanionie Rio Dulce bądź morzem z pobliskich Belize czy Hondurasu.

Funkcjonuje więc ono jako stosunkowo istotne miasto portowe.
Livingston jest jedną z osad ludności Garifuna, z których kulturą mieliśmy okazję zetknąć się w Hopkins. Tutaj jednak kontrast między hiszpańskojęzyczną resztą kraju a czarnymi i pełnymi życia Garifuna jest znacznie większy.

Klimat jest też cieplejszy na wybrzeżu, co sprawia, że zamknięci w swojej małej enklawie otoczonej wodą ludzie wydają się mieć gorętsze temperamenty.

Karaiby niekoniecznie są piękne, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Karaiby niekoniecznie są piękne, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Port w Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Port w Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Livingston nie jest pięknym miejscem. Wąskie, brudne plaże w miasteczku charakteryzują się zapachem ścieków odprowadzanych z pobliskich domów. Śmieci są wszechobecne, domy biedne.

To nie Karaiby, jakimi je sobie wyobrażacie. Refleksje z pobytu w Livingston mamy raczej smutne. Jak mieszkając w tak pięknym kawałku świata można tak kompletnie zaniedbać kwestie estetyczne w swoim otoczeniu?

Brak pięknych krajobrazów i na dobrą sprawę jakichkolwiek atrakcji turystycznych w miasteczku udało się jednak wynagrodzić nam oraz innym turystom zabłąkanym do Livingston pewnemu przedsiębiorczemu właścicielowi hostelu. W Casa de la Iguana, które reklamuje się jako najlepszy hostel w mieście, dzieją się rzeczy gdzie indziej niespotykane.

Dzieci towarzyszą nam na brudnej niestety plaży, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Dzieci towarzyszą nam na brudnej niestety plaży, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

I chętnie pozują do zdjęć, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

I chętnie pozują do zdjęć, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Tapado, tradycyjna zupa z owoców morza, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Tapado, tradycyjna zupa z owoców morza, Livingston, Gwatemala, fot. Ula Kupińska

Zaczyna się niewinnie, jako Happy Hour, kiedy to bar serwuje dwa drinki w cenie jednego.
Menadżerka hostelu, Włoszka, wita nas serdecznie i wspominając swojego byłego chłopaka z Polski z sentymentem w głosie wznosi toast gromkim „Na zdrowie”.

Już wówczas zauważamy, że rozbawieni chłopcy i dziewczęta licznie wypełniający bar ubrani są w stroje niekoniecznie typowe dla swojej płci. Jakiś chłopak paraduje w krótkich różowych spodenkach, a dziewczyna w męskiej koszuli.

Będąc jednak przyzwyczajeni do podróżowania w międzynarodowym, wielokulturowym towarzystwie i napotykając często dosyć oryginalne typy, początkowo nie przykładamy do tego wagi.

Atmosfera zagęszcza się, kiedy barmanka ściąga górną część garderoby i przykrywając się jedynie lnianą ściereczką przewieszoną przez szyję bez mrugnięcia okiem kontynuuje pracę nalewając drinki a potem serwując je do stolika z taką gracją, że ściereczka nie ujawnia widoku piersi. Widać, że nie pierwszy raz tak pracuje.

Po kilku kolejnych rundach drinków w ruch idzie „Koło fortuny”, na którym wypisane są zadania do wykonania przez śmiałków kręcących kołem. Należą do nich na przykład: nagie wyścigi, tarzanie się w błocie, prysznic w parach mieszanych oraz, co nagle wiele wyjaśnia, zamiana ubrań.

Ze zdumieniem obserwujemy, jak uśmiechnięci młodzi podróżni z Europy, Ameryki czy Australii chętnie pozbywają się ubrań i poddają regułom nagich konkurencji.
Na dźwięk gongu wszyscy w knajpie zobowiązani są do zdjęcia jednej sztuki odzieży. My też.

Menadżerka hostelu już jest topless, ale dalej siedzi z nami przy stole i podtrzymuje całkiem zaangażowaną konwersację.

Piwny bong w Casa de la Iguana, impreza w Livingston, Gwatemala, fot. M. Lehrmann

Piwny bong w Casa de la Iguana, impreza w Livingston, Gwatemala, fot. M. Lehrmann

– Taka praca – uśmiecha się tłumacząc, że imprezy na golasa są krępujące zaledwie na początku, kiedy to wszyscy próbują zakrywać się przynajmniej rękami czy strategicznie trzymają drinki na wysokości genitaliów. Zazwyczaj jednak szybko się rozluźniają.

Przy suficie podwiesza się bong, wypełniony piwem, które pod ciśnieniem wlewa się do gardeł uczestnikom kolejnego zadania. Chłopcy mają na sobie tylko bokserki albo… sukienki. Happy Hour zdaje się nie mieć końca.

Patrzymy na piękne, młode ciała ścigających się w ogrodzie olimpijczyków, którym towarzyszy skandowanie pozostałych imprezowiczów. Integracja na całego trwa.

Kiedy stwierdzamy, że przepiliśmy już trzy razy tyle, ile kosztował nas nocleg, postanawiamy uprzejmie się pożegnać.

Następny gong pozostawiłby nas bez bielizny, a na to nie jesteśmy jeszcze chyba gotowi. Nie dziwimy się jednak specjalnie, że rezydenci Casa de la Iguana postanawiają zostać tu czasami tygodniami.

My jednak mamy napięty program, a blokady na drogach są całkiem nieprzewidywalne. Tym bardziej szkoda nam opuszczać miejsce, gdzie blokady nie występują wcale.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *