Gwatemala żegna nas zdarzeniem, które jako jedyne w całej podróży sprawia, że włos jeży się nam na karku, co przysłania żal z powodu jej opuszczenia.
Pragnąc uniknąć zamieszania z transferami i zaoszczędzić czas, kupujemy bilety z Antigui do Managui, stolicy Nikaragui w renomowanej, jak nam się wydaje, agencji turystycznej.
Wybieramy wersję najbardziej ekonomiczną, a cena 60 dolarów wydaje się nam uczciwa, chociaż nie znamy nazwy przewoźnika. Dziwi nas jedynie, że na dworzec do miasta Gwatemali jedzie z nami oprócz kierowcy sama właścicielka agencji.
W stolicy lądujemy w samym centrum, gdzie jednak sklepy mają zakratowane wejścia, a pilnują ich uzbrojeni strażnicy. Minibus zwalnia, a my rozglądamy się po szemranej okolicy, kiedy nagle dobiega do pojazdu kilku mężczyzn przekrzykując się przeraźliwie.
Kierowca najpierw zamyka drzwi od środka, a potem powoli uchyla szybę. Serca podchodzą nam do gardeł, ręce mimowolnie zaciskają się na plecakach, a w myślach przebiegamy szybko zawartość bagaży zastanawiając się, jak rozłożyliśmy wartościowe rzeczy. Obrzucamy nerwowym wzrokiem otoczenie i nie możemy nie widzieć stojących po przeciwnej stronie ulicy ludzi z karabinami.
Właścicielka agencji zdaje się pertraktować z mężczyznami wciskającymi głowy do auta, całkiem odważnie jak na kobietę i dopiero po chwili uświadamiamy sobie, że to nasza szóstka jest przedmiotem tych negocjacji.
– Trzydzieści za głowę – krzyczą mężczyźni. – Maksymalnie dwadzieścia – odpowiada kobieta.
Wygląda na to, że się dogadali i otwierają przystrojoną drutem kolczastym bramę, która natychmiast zamyka się za nami. Tak wjeżdżamy na… prywatny dworzec autobusowy.
Niechętnie wysiadamy z auta, aby obejrzeć chicken bus, w którym mamy spędzić następne 24 godziny. Pal licho, że nie ma w nim klimatyzacji, toalety ani miejsca na nogi. Mamy nim jednak jechać nocą przez Honduras, a do chicken busów się strzela.
Frustracja, adrenalina która jeszcze nie opadła po tym, jak przestraszyli nas przedsiębiorczy przewoźnicy oraz złość na właścicielkę agencji, która chciała nas sprzedać za 20 dolarów, po tym jak wręczyliśmy jej po 60, biorą górę nad barierą językową i strachem. Oznajmiamy, że do chicken busa nie wsiądziemy. Bunt i koniec.
Jak widać w grupie siła, bo kobieta odchodzi na stronę, dzwoni i gorączkowo tłumaczy komuś sytuację, po czym oznajmia, że za dodatkowe 10 możemy pojechać autobusem Tica, najlepszej istniejącej firmy.
W ten sposób nie zarabia na nas prawie nic, bo bilet w Tica kosztuje 57 dolarów, ale ocala swoją nadszarpniętą reputację. Nie pozwalamy wyjąć sobie paszportów z ręki, kiedy kupuje dla nas nowe bilety. Rozluźniamy się dopiero, kiedy wychodzi i wtedy możemy zdobyć się nawet na gorzkie „dziękuję”.
Dwa dni w autobusie, z noclegiem w Salvadorze i lądujemy w Managui. Pomijamy jednak zwiedzanie nowej stolicy, bo spieszno nam do słynącej ze swej urody Granady.
Miasto założone w 1524 r. na cześć hiszpańskiej Granady jest nazywane także „La Gran Sultana” ze względu na wygląd inspirowany Andaluzją i architekturą Maurów w odróżnieniu od kastylijskich wpływów w innych miastach Ameryki Centralnej, jak na przykład jej siostrzana Antigua.
Granada była w przeszłości świadkiem wielu inwazji francuskich, brytyjskich i holenderskich piratów, którzy mieli tutaj łatwy dostęp z Morza Karaibskiego przez rzekę San Juan i Jezioro Nikaragua.
Jako siedziba konserwatystów była odwiecznie skłócona z liberalnym Leon, co doprowadziło do wojny domowej w połowie XIX wieku. Władze Leon wynajęły wówczas amerykańskiego awanturnika Williama Walkera, który podbił miasto, a opuszczając je w 1856 r. podpalił, zostawiając niesławny napis „Tu była Granada”.
Miasto odrestaurowano zachowując jego kolonialny urok. Ulice są szerokie, a domy z kwadratowymi wewnętrznymi dziedzińcami, na których siedzą w bujanych fotelach seniorzy oglądający telenowele, mają wysokie sklepienia. Klimat jest cieplejszy niż w Gwatemali, a ludzie radośniejsi.
Nikaragua, mimo że w czołówce najbiedniejszych krajów Ameryki Środkowej, jest jednocześnie najbezpieczniejszym. Po długiej i pełnej przygód, o których wolelibyśmy zapomnieć podróży, z przyjemnością włączamy się w nocne życie miasta i cieszymy świeżo odzyskaną wolnością.
Centralna ulica zastawiona jest stołami, przy których turyści biesiadują do późnej nocy. Nica Libre, czyli lokalny rum Flor de Caña z colą kosztuje nie więcej niż dolara, a kelnerzy uśmiechają się do nas odsłaniając złote zęby.
Mamy już wówczas przeczucie, że Nikaragua będzie naszym ulubionym krajem w Ameryce Środkowej.
Jakby w samym mieście mało było atrakcji, wybieramy się na przejażdżkę łodzią po Jeziorze Nikaragua, by zobaczyć Las Isletas. To archipelag miniaturowych tropikalnych wysepek, podobno 365, których nie sposób jednak zliczyć.
Wyspy należą w większości do prywatnych właścicieli z wyższych warstw społecznych, których to okazałe posiadłości można podziwiać z wody. Przy dobrej pogodzie widać stąd także wulkaniczną wyspę Ometepe.
Nie wiadomo co powiedzieć, jest tak pięknie!
Dzięki wielkie! Zajrzę do Ciebie na pewno!